limonka & szałwia muszktałowa

Premiera ekranizacji Wielkiego Gatsby'ego już za nami. Miałam coś napisać o filmie zaraz po, ale nie zdążyłam, a potem się odleżało. Film generalnie bardzo mi się podobał, chociaż miał nieprzyjemne, użyjmy tego słowa, lagi, tak od mniej więcej połowy. Podobało mi się uatrakcyjnienie - dla widza współczesnego i hmm, młodzieżowego - treści, w druku nie aż tak dobitnych: teraz, dzięki bombastycznym scenom i wypasionej muzyce, już każdy gimnazjalista wie, że melanże u Gatsby'ego były mega, wyczesane i na dużym coolu, z rozmachem i odpowiednimi ilościami używek. No bo niby w opisie człowiek to wszystko miał podane, ale zobaczyć, prawie dotknąć, ech, to jednak przemawia - zwłaszcza do młodzieży - chyba silniej.

Co ja się tak uczepiłam młodzieży?

Zaraz po premierze napisałam na fejsie, że super film, kolejny, w którym zabijają Di Caprio. Pewien znajomy obruszył się, że to nieładnie spojlować. A mnie by do głowy nie przyszło, że jest na tej planecie jeszcze ktoś, kto by nie znał tej fabuły. Taka zamerykanizowana jestem; dla Amerykanów ta powieść to prawie jak Dziady, albo Przedwiośnie - każde dziecię szkolne musi ją znać oraz doceniać wielkość. No dobrze, zgoda, to jeszcze nie znaczy, że każdy w USA to czytał, tak wiecie, w całości. Na szczęście są SparkNotes i tym podobne witryny. No i kolejny film.

Film niebrzydki - mnie się podoba takie przerysowanie i umagicznienie rzeczywistości, taka technikolorowa rzewność i ten słodki dramat, wszystko prawie bajkowe, w końcu powieść zarazem tworzyła i demontowała mit, i to jak trafnie. Najciekawsze teksty literatury amerykańskiej to te tworzone na przekór. Ale mimo wszystko, miałam takie (patrz niżej) nieodparte skojarzenie...


...które mnie dziś, za sprawą linka na Facebooku (courtesy of John Wick) do pewnego filmiku, kolejny raz dopadło.

Filmik - do podziwiania i do myślenia. Ok, każdy film, jakiekolwiek zapośredniczanie, kadrowanie, montowanie, oświetlanie, jest przetwarzaniem tej tzw. rzeczywistości. Czasami widać to bardziej. Bardzo mocno. Chyba nikt nie spodziewa się, że pałace elfów z filmów Jacksona są prawdziwymi pałacami elfów, ani nawet, że wybudowano je w całości i gdzieś tam sobie, kompletne, okazałe, stoją. Każdy wie, że Nowy York z filmu o amerykańskim Dyzmie to nie są zdjęcia archiwalne ani nie makieta. Ale mimo wszystko... to robi wrażenie:


Przez to wszystko nie mogłam się dzisiaj oprzeć przecenie (bądźmy szczerzy, nawet nie próbowałam) i nabyłam drogą kupna takie coś:


Jest to woda toaletowa firmy Berkeley Square. Firma wypuszcza kosmetyki w tej właśnie stylistyce, bardzo angielskie i bardzo art deco - oto kartonik:


Mniejsza o zawartość, taki retro flakon i taki kartonik po prostu proszą się o zakupienie przed wakacjami - masz to w walizce i czujesz się jak jedna z dam proszących o pomoc Herculesa Poirot... nawet jeśli nie jesteś na pokładzie wycieczkowca płynącego po Nilu, w wiejskiej posiadłości w jakimś -shire czy na tenisowym korcie...

Zawartość zresztą godna polecenia, jeśli ktoś lubi bardzo lekkie, cytrusowo-zielone wody o bardzo słabej projekcji; po jakimś czasie wychodzi z niej jakaś słodka mandarynka czy wręcz landrynka, ale całość ma w sobie taki właśnie maskulinistyczny, ale nie do końca, urok flappera (flapper poniżej).


Ech, byli czasy... 

A wracając do Jamesa Gatza - każdy ma takiego Gatsby'ego, na jakiego zasłużył; oto nasz (i nasze podlotki):


...i na koniec - nie byłoby do kompletu, gdyby nie komentarz Kaczmarskiego, który chyba do wszystkiego co ważne jakiś komentarz potrafił wystosować: