Never Let Me Down...

Nieczęsto wchodzę na Onet, chyba dlatego, że czytając wiadomości, lubię poczytać też i komentarze, a jakie są na Onecie, wszyscy wiemy. Można sobie tam czasem wejść dla jaj albo dla celów poznawczych. Czasem. No ale, mam na smartfonie taką aplikację, agregującą najpopularniejsze niusy z danego wycinka czasu i gdy jestem tak pozornie off line, off work i off cywilizacja, pozornie, bo jednak w zasięgu mojego operatora sieci, bywa, że wpadam na Onet.

Wpis inspirowanym materiałem z Onetu, ale po kolei.

Jutro koncert Depeche Mode w Warszawie, na Stadionie Narodowym. Słusznie, że na Narodowym, bo przecież to my, Polacy, wymyśliliśmy swego czasu niespotykaną na skalę światową subkulturę depeszy. Ach, byli czasy... prawdziwi depesze, potem pseudodepesze (wysyp świeżych fanów po Violatorze), te różyczki malowane sprayem (gdzieniegdzie jeszcze do znalezienia na murach), te depoteki... Część tych wspaniałości zachowała się zresztą do dziś - nie mówię o różyczkach i literkach na nieocieplonych jeszcze styropianem ścianach bloków - mam na myśli działania ludzi, którzy żyją tą muzyką i wokół niej się organizują (fora, zloty, imprezy, fanarty).

(z Amazonu)

Jak przystało na wielkie wydarzenie muzyczne w sezonie ogórkowym, w prasie mainstreamowej sporo o zespole, najczęściej na nutę: Jak Oni To Robią, Że Jeszcze Żyją? Okołokoncertową ciekawostką promocyjną było wypuszczenie (jakoś w czerwcu) w Biedronkach serii koszulek (szytych w Bangladeszu) z licencjonowanymi nadrukami; paragon za koszulkę uprawniał do udziału w konkursie o bilet. Koszulka Depeche Mode. Szyta w Bangladeszu. Do kupienia za 19,90. W Biedronce.


(fotka sklepu, zapożyczona stąd
gdzie sprawę - w tym błyskawiczne zejście rzeczonego 
towaru ze sklepów - gruntownie przedyskutowano)

Czy może być coś bardziej deprymującego?

Bangladesz. Biedronka. 19,90 zł.

Nie oparłam się.

Kupiłam.

Dwie.

Damskie ( inne niż te wyżej), z różyczką.

Skoro Music for the Masses, to for the masses. Biedronka pasuje lepiej niż bardzo.

Ale wracając do punktu wyjścia, czyli do Onetu.

Onet ogłosił był konkurs, i oto jego rezultat. Za najlepszy kawałek dM uznano "Never Let Me Down Again", konkurs wygrała, jak podaje Onet, Agnieszka Śmigaj, opisując (patrz link wyżej) szczegółowo swój wybór.

Jakby ktoś mnie pytał, jaki jest najlepszy kawałek dM, też bym wskazała na "Never Let Me Down Again", aczkolwiek moją decyzję uzasadniłabym nieco inaczej.

Agnieszka Śmigaj skoncentrowała się na warstwie muzycznej, na dźwiękach. I słusznie.



Czy forma i treść to jak dwie strony monety, jak awers i rewers? czy bardziej jak naczynie i zawarty w nim płyn, jak kielich i wino? Lata nauki w polskiej szkole nauczyły mnie szukać osobno środków stylistycznych, rymów, wersów, formy, a osobno tego, "co autor miał na myśli". Na szczęście na studiach wybito mi taki podział z głowy, gdzieś tam po drodze pojawili się rosyjscy formaliści, więc kielich i wlana do niego ciecz, treść wypełniająca formę, forma jako nośnik treści.

Nie potrafiłabym tak jak zwyciężczyni konkursu opisać tej muzyki, ale generalnie się z nią zgadzam - przestrzeń i ten dziwny niepokój, ten niejasny, chłodny dreszcz.

Jednak dla mnie "Never Let Me Down Again" to przede wszystkim, i nieco na przekór temu, co wyżej, arcydzieło sztuki słowa.

Zacznijmy od tego, że (jak często u dM), pojawia się w tym tekście zwrot, należący do ukochanej przez każdego adepta filologii angielskiej kategorii phrasali. W ogóle sporo tu fixed phrases. Pojawiają się, bo i mowa to potoczna, proste słowa, ot, codzienny język. Mamy więc np. "to let somebody down", czyli zawieść czyjeś zaufanie, rozczarować.

I hope he never lets me down again

...mówi nasz podmiot liryczny i wiemy już, że to rozczarowanie nastąpiło ("again"), że w przeszłości nie było do końca tak, jak miało być. Podmiot liryczny ma nadzieję, że to się już nie powtórzy, ale mówi to w taki sposób, że wiemy także, iż szanse, jeśli są, to raczej na ponowną porażkę.

He knows where he's taking me
Taking me where I want to be

Bo to on, ten "najlepszy przyjaciel", wie, gdzie nasz podmiot liryczny zabiera. Jemu trzeba bezgranicznie ufać, on trzyma władzę ("As long as I remember who's wearing the trousers"). Podmiot nie wie, dokąd zmierza - jest zależny, słabszy, poddany nie swojej woli. Ale zaraz dodaje, że to w sumie dobrze, że tego właśnie chce. Tak ma być.

Jadą sobie na przejażdżkę.

Świat ich mija, oni unoszą się ponad światem. 

Nie chce się wracać do szarej rzeczywistości.

We're flying high
We're watching the world pass us by
Never want to come down
Never want to put my feet back down
On the ground

I tu kryje się całe proste piękno tego tekstu. Można go bowiem z powodzeniem odczytać jako piosenkę o nieco niezdrowej, uzależniającej miłości. Można, kto nam zabroni. Znając jednak kontekst - widzimy, że tak poza tym jest to kawałek o miłości do uzależnienia ("we're flying high"). O nałogu, o którym się dobrze czyta (np. w cyberpunkowych opowiadaniach Gibsona) i który się dobrze ogląda na filmie. Znacznie gorzej, a właściwie paskudnie, bywa z tym na co dzień. 

See the stars, they're shining bright

Jak w "Lucy and the Sky with Diamonds". Niebo pełne iskrzących się gwiazd.

Everything is alright tonight

...zapewnienie, którzy brzmi jak zaklinanie rzeczywistości. 

Piosenka, choć piękna i romantyczna, jest smutna i przerażająca.

Odlatujemy wysoko
Obserwujemy mijający świat
Nigdy nie opaść
Nigdy nie stanąć twardo na ziemi

Wybieram się na przejażdżkę
Z najlepszym przyjacielem
Mam nadzieję, że już więcej mnie nie zawiedzie
Obiecuje, że to całkiem bezpieczne
Byle tylko pamiętać, kto tu rządzi
Mam nadzieję, że już więcej mnie nie zawiedzie

Nigdy mnie nie zawiedź

Widzisz? gwiazdy tak jasno świecą
Tej nocy wszystko jest tak jak trzeba

No i najfajniejsze jest właśnie to, że to nie jest ani wyłącznie o złej miłości, ani wyłącznie o narkotykach. Że może być jednocześnie o jednym i o drugim, a tworzące się interferencje tylko dodają całości smaku.

Motyw przejażdżki z ukochanym kojarzy mi się z takim jednym wierszem Emily Dickinson, choć tu u dM mamy bardziej retro brykę a la wóz, na który podrywał swoje ofiary morderca-celebryta z Tucson (o panu Charlsie Schmidcie do poczytania tu), a tam elegancki powozik. Jedna i druga wycieczka prowadzą, cóż, do końca.

(ilustrująca ideę wypasionej bryki fotka pochodzi stąd - skądinąd wpis 
oparty o SparkNotes, bo opowiadanie nawiązujące do wyczynów Charlsa 
jest w Stanach nieźle wałkowaną lekturą, ale o tym innym razem)

Because I could not stop for Death – (479)

Because I could not stop for Death –
He kindly stopped for me –
The Carriage held but just Ourselves –
And Immortality.

We slowly drove – He knew no haste
And I had put away
My labor and my leisure too,
For His Civility –

We passed the School, where Children strove
At Recess – in the Ring –
We passed the Fields of Gazing Grain –
We passed the Setting Sun –

Or rather – He passed Us –
The Dews drew quivering and Chill –
For only Gossamer, my Gown –
My Tippet – only Tulle –

We paused before a House that seemed
A Swelling of the Ground –
The Roof was scarcely visible –
The Cornice – in the Ground –

Since then – 'tis Centuries – and yet
Feels shorter than the Day
I first surmised the Horses' Heads
Were toward Eternity –

Smutek "Never Let Me Down Again", to zaklinanie rzeczywistości, chwytanie się szczęścia tam, gdzie zasadniczo do czynienia mamy z ponura dezintegracją, przypomina mi (nagradzane!) wideo do innego kawałka dM - jak popatrzymy uważnie na twarz dziewczyny pod sam samiuteńki koniec nagrania... fajnie nie jest. 


Oj nie jest.

Na koniec - polecam doskonałe opowiadanie "Damaszek" napisane przez Daryla Gregory'ego. Ukazało się w tomie Kroki w nieznane 2008 (Solaris). Jest tam bardzo hmm smakowite (kto czytał, ten wie) odniesienie do "Personal Jesus" (bo "Personal Jesus" w ogóle jest ulubioną do cytowania w popkulturze piosenką dM). 

Robi wrażenie i jest fajne. A kilka innych tekstów tego autora tutaj.