uroki Tupperware, albo ciasto drożdżowe


Ten pan na zdjęciu to oczywiście J.J. LaRoche z Mentalisty. Z czym kojarzy się LaRoche? Z pojemnikiem od Tupperware (w którym przechowuje coś bardzo cennego, o czym nikt jednak nie powinien się dowiedzieć).

Zaczynamy od LaRoche, ponieważ dziś będzie o pieczeniu ciasta według przepisu wykorzystującego plastikowy, szczelny pojemnik i lodówkę.

Przepis mam od kogoś tam, kto dostał go od innej osoby. Ponoć ma to jakiś związek z Radiem Maryja i tamtejszymi programami kulinarnymi. Nie wiem.

Pomysł, aby upiec ciasto, wziął się od porzeczek. Bo co można zrobić z ogromnymi, obezwładniającymi ilościami czarnych porzeczek? Porzeczki są ogromne, słodkie, z nutą kwaskowatej porzeczkowatości, zacnym aromatem pluskiew, w pełni ekologiczne, własnoręcznie uprawiane – problem jedynie z ich natłokiem, kumulacją i nawałem.

Porzeczki można komuś oddać. Można zrobić nalewkę lub wino.

Można umyte czarne porzeczki wsypać do miseczki, dodać plasterki banana, ozdobić solidnym kleksem z jogurtu greckiego, oprószyć to (jak ktoś chce) cukrem i posypać cynamonem. Boskie zestawienie.

Można też upiec prosty placek drożdżowy z czarnymi porzeczkami.

Tu dygresja. Było o wodzie toaletowej Berkeley Square (zapach limonki i szałwii we flakonie jak z lat 1920-tych). Firma ma w swej ofercie także słodsze porzeczkowe perfumy, gęstsze, bardziej esencjonalne, z nutami m. in. bergamotki, pieprzu, wanilii i kokosa. Takie imprezowo-buduarowe bardziej. Z większym wyrazem, a przez ten flakon i ech, ilustrację na kartoniku, kolejny must have dla wielbicielek Poirota.


Ale, ale, przejdźmy z buduaru do kuchni. Jak już kiedyś pisałam, logicznym jest, aby gotować szybko i nie dokładając sobie pracy. Czego dzisiejsze ciasto będzie doskonałym przykładem, bo jest bardzo proste w wykonaniu i nie zabiera czasu.

Przede wszystkim, nie wymaga użycia miksera czy malaksera (co zawsze jednak wiąże się z wydobywaniem sprzętu z szafki, montowaniem go, a potem myciem i czyszczeniem, i upychaniem na powrót w mrokach kuchni). Jedyne, co musimy zrobić, to wsypywać kolejne produkty do miski (etap I), a potem (etap II) wymieszać je łyżką – tak jak ciasto na muffiny. Potrzebna jest też lodówka. W efekcie mamy dobry, lekko wilgotny, zbity – ale bez zakalca – placek drożdżowy. Nie jest może tak puszysty i wyrośnięty jak np. drożdżowe z przepisu mojej mamy, ale oszczędzamy sobie za to wiele czasu i ambarasu, a ostatecznie ciasto też jest pyszne (musicie mi uwierzyć, nie potrafię robię fachowych fotek potrawom, ba! nawet się nie staram).

Ważna uwaga: zasadniczo, ciasto robi się w dwóch etapach, z dnia na dzień, część czynności wykonując wieczorem, a część rano. Można też etap I wykonać rano, a ciasto piec w południe - kilka godzin przerwy musi być.

Przejdźmy do etapu I-go.

Pod ręką powinniśmy mieć:
  • głęboką miskę, najlepiej z dopasowaną pokrywką, albo taką, która da się szczelnie przykryć; ja mam miskę od Tupperware, inne pojemniki tej firmy też mam, niektóre nawet trzymam w zamrażalniku, ale nie, nie przechowuję tam – spojler alert! spojler alert! - delikatnych części ciała niedobrych ludzi;
  • 5 jajek;
  • opakowanie mąki pszennej, jaką tam lubimy do ciast drożdżowych (ja używam pół na pół pełnoziarnistej pszennej i zwykłej generycznej pszennej tortowej);
  • paczkę cukru;
  • cukier wanilinowy lub waniliowy lub inne podobne dodatki;
  • jak ktoś ma i lubi zaszaleć, szafran, ewentualnie kurkumę;
  • butelkę z olejem, ja używam ryżowego;
  • mleko;
  • drożdże (kostkę 100 gr);
  • ewentualnie cytrynę (ekologiczną i umytą, albo zwykłą i bardzo sparzoną i wyszorowaną)
Z narzędzi potrzebne będzie jeszcze sitko (niekoniecznie), kubek z arcorocu (jako miarka), widelec (do roztrzepania jajek) i łyżka.

Czyli podsumowując:
  • mąka, mleko, jajka, tłuszcz (olej), cukier, drożdże, aromaty;
  • miska z deklem, kubek, sitko, widelec i łyżka
Na etapie I niczego (poza jajami) nie mieszamy, ładujemy do miski warstwami. Bez mieszania. Tak po prostu.

Do miski wsypujemy więc pokruszone drożdże (100 gr).

Na drożdże wsypujemy cukier (1 kubek) i cukier wanilinowy.

Na to lejemy ok. 3/4 kubka oleju.

Dorzucamy roztrzepane (np. w kubku) 5 całych jaj.

Zalewamy 3/4 kubka mleka (zimnego).

Dodajemy otartą skórkę z cytryny.

Zasypujemy 2 kubkami mąki (przesiewając przez sitko).


Inaczej niż typowe ciasto drożdżowe, to ciasto nie rośnie w cieple (spokój, brak przeciągów, szmatka na misce i zaklinanie duchów domowych), tylko całkiem na odwrót – pracę drożdży musimy spowolnić (stąd mleko ma być zimne, z lodówki, albo po prostu w temp. pokojowej, ale nie podgrzane).

Naszą miskę nakrywamy deklem i wstawiamy do lodówki na całą noc, ewentualnie na kilka godzin; robiłam ten placek na sposób rano zaczyn-pieczenie w południe i też wychodził.

Etap II-gi.

Dosypujemy do naszej michy kolejne 2 kubki mąki, najlepiej przesianej przez sitko.

Mieszamy łyżką aż do konsystencji lepkiej i kleistej. Na gładko, ale tylko łyżką, jak wspomniane już muffiny. Dodajemy ewentualnie nieco mleka, jeśli ciasto jest zbyt gęste.

Wylewamy na blaszkę wysmarowaną tłuszczem, wkładamy do zimnego piekarnika, nastawiamy go na 180 stopni i pieczemy – w moim to ok. 50 minut z termoobiegiem przy pełnych proporcjach (czasami robię z tego ciasta szybkie małe babeczki w formach do muffinów, wtedy oczywiście pieczenie trwa krótko, tak ze 25 minut). 



Chyba trochę za duża temperatur była, skórka nieco zbyt ciemna, ale smakowo wyszło w porządku. 

A teraz jeszcze o Tupperware. Nie, nie jestem dystrybutorką produktów tej firmy. Ale nie mogę nie napisać o pewnym proceduralu, w którym było i o jej produktach, i o dystrybuujących je kobietach.

Chodzi o dzieło Jerrego Bruckheimera, Cold Case (u nas zdaje się jako Dowody Zbrodni, no tak, klasyka przekładu tytułów filmowych). Jak to w stajni Bruckheimera, mamy tu Patos, Patos i Patos, ale serial (siedem sezonów od 2003) nie jest zły. Są oczywiście odcinki gorsze, ale ogólnie - jak to się mówi - nie obraża. Podstawową koncepcją jest to zderzanie współczesności i przeszłości; dzielna filadelfijska pani policjant Lilly Rush odgrzebuje (czasami dosłownie) stare zbrodnie, tytułowe "enki", sprawy niewyjaśnione w swoim czasie.


Schemat jest taki:
- pojawia się nowy świadek/ktoś, kto decyduje się zeznawać/bliski osoby zaginionej;
- Lilly Rush przepytuje świadków, bada miejsce zbrodni itd.  i zestawia fakty;
- sprawa bardzo często dotyczy jakiegoś konkretnego problemu społecznego (np. emancypacji kobiet poprzez pracę w czasie drugiej wojny światowej), czasem bywa związana z przełomowymi dla Ameryki wydarzeniami (jak np. festiwal Woodstock czy radiowa transmisja Wojny Światów);
- mamy mnóstwo perfekcyjnie nakręconych scen "z przeszłości" (scenografia, charakteryzacja aktorów albo po dwóch aktorów, jako postać "wtedy" i postać "obecnie", no i przede wszystkim - świetnie dopasowana muzyka z epoki; tak, oczywiście, w odcinkach odnoszących się do lat dziewięćdziesiątych i osiemdziesiątych pięciokrotnie pojawiają się kawałki Depeche Mode, w tym "Never Let Me Down Again" w odcinku pierwszym trzeciego sezonu, "Family");
- oczywiście, świadkowie pamiętają dokładnie, co robili 23 maja roku 1987 o godzinie 16.30, dzięki czemu Lilly i jej zespół dochodzą prawdy;
- gdy sprawca zostaje ujęty, widzimy świadków, sprawcę oraz ofiarę sprzed lat, w strojach z epoki, wmieszanych w tłum współczesnych przechodniów i policjantów; duch ofiary odzyskuje spokój... ducha, a akta zamkniętej sprawy trafiają do archiwum.

Jak się przymknie jedno oko na bzdurki typu doskonała pamięć świadków i uodporni na Patos, drugim można bardzo przyjemnie pooglądać. Zagadki kryminalne są na porządnym poziomie, a powroty do przeszłości (najstarsza sprawa miała związek z walką sufrażystek o prawo kobiet do głosowania) wciągają i fascynują precyzją wykonania. Nie jest to jednak, oczywiście, serial dokumentalny, to znaczy - jest to na tyle dokument, na ile każdy amerykański procedural nim jest, i jak się wie, jak go odczytywać, można wysnuć wiele ciekawych wniosków.

Trzeci odcinek szóstego sezonu Cold Case (12 października 2008) nosi nazwę "Wednesday's Women". Żeby nie spojlować za bardzo: przestępstwo popełniono w roku 1964, w niejasnych okolicznościach zginęła biała, dobrze sytuowana młoda kobieta, akwizytorka Tupperware. W trakcie śledztwa okazuje się, że miski i pudełka były tylko - nomen omen - przykrywką dla całkiem innej, całkowicie bezinteresownej działalności. Panie z północnego wschodu Stanów na przekór stereotypowi kury domowej, niewystawiającej nosa poza kuchnię i spotkania przy grillu na ślicznie przystrzyżonych trawniczku, regularnie jeździły na głębokie Południe, aby pomagać w organizacji sieci tajnych szkół dla czarnoskórej młodzieży.

Scenarzystów Cold Case zainspirowały autentyczne wydarzenia. Film jest fikcją, ale opartą na tym gorzkim ziarnku prawdy (o filmie stricte dokumentalnym tu). Prawdziwa była na przykład Viola Liuzzo, zamordowana przez Ku Klux Klan, której śmierć dość swobodnie wykorzystano w "Wednesday's Woman".

(zdjęcie z artykuły z Wikipedii)

Prawdziwe były kobiety z różnych środowisk (wyznaniowo, rasowo), które organizowały tzw. Wednesdays in Mississippi. 

Z czym kojarzymy rewolucjonistę? aktywistę? no, raczej nie z zamożną paniusią z dobrej dzielnicy, prawda? A takie właśnie kobiety porywały się na coś, co w tamtych czasach było absolutnie nie do pomyślenia dla wielu. I jak pokazał przykład chociażby Violi Liuzzo, za co można było słono zapłacić.

Zapłacić życiem za to, że chciało się nie tylko upinać firanki i pielęgnować wisterię, ale także, cytując za stroną o WIMS:

Build bridges of understanding. 
Be a ministry of presence. 
Bring hope. 
Open the eyes of northern women to conditions in Mississippi. 
Use women as catalysts for change. 

Na koniec, tak dla ilustracji, spojlerogenne ostatnie sceny Cold Case'owych "Wednesday's Women" (widzimy przenikanie się przeszłości i teraźniejszości, no i wiadome lokowanie produktu). I smacznego ciasta.


Never Let Me Down...

Nieczęsto wchodzę na Onet, chyba dlatego, że czytając wiadomości, lubię poczytać też i komentarze, a jakie są na Onecie, wszyscy wiemy. Można sobie tam czasem wejść dla jaj albo dla celów poznawczych. Czasem. No ale, mam na smartfonie taką aplikację, agregującą najpopularniejsze niusy z danego wycinka czasu i gdy jestem tak pozornie off line, off work i off cywilizacja, pozornie, bo jednak w zasięgu mojego operatora sieci, bywa, że wpadam na Onet.

Wpis inspirowanym materiałem z Onetu, ale po kolei.

Jutro koncert Depeche Mode w Warszawie, na Stadionie Narodowym. Słusznie, że na Narodowym, bo przecież to my, Polacy, wymyśliliśmy swego czasu niespotykaną na skalę światową subkulturę depeszy. Ach, byli czasy... prawdziwi depesze, potem pseudodepesze (wysyp świeżych fanów po Violatorze), te różyczki malowane sprayem (gdzieniegdzie jeszcze do znalezienia na murach), te depoteki... Część tych wspaniałości zachowała się zresztą do dziś - nie mówię o różyczkach i literkach na nieocieplonych jeszcze styropianem ścianach bloków - mam na myśli działania ludzi, którzy żyją tą muzyką i wokół niej się organizują (fora, zloty, imprezy, fanarty).

(z Amazonu)

Jak przystało na wielkie wydarzenie muzyczne w sezonie ogórkowym, w prasie mainstreamowej sporo o zespole, najczęściej na nutę: Jak Oni To Robią, Że Jeszcze Żyją? Okołokoncertową ciekawostką promocyjną było wypuszczenie (jakoś w czerwcu) w Biedronkach serii koszulek (szytych w Bangladeszu) z licencjonowanymi nadrukami; paragon za koszulkę uprawniał do udziału w konkursie o bilet. Koszulka Depeche Mode. Szyta w Bangladeszu. Do kupienia za 19,90. W Biedronce.


(fotka sklepu, zapożyczona stąd
gdzie sprawę - w tym błyskawiczne zejście rzeczonego 
towaru ze sklepów - gruntownie przedyskutowano)

Czy może być coś bardziej deprymującego?

Bangladesz. Biedronka. 19,90 zł.

Nie oparłam się.

Kupiłam.

Dwie.

Damskie ( inne niż te wyżej), z różyczką.

Skoro Music for the Masses, to for the masses. Biedronka pasuje lepiej niż bardzo.

Ale wracając do punktu wyjścia, czyli do Onetu.

Onet ogłosił był konkurs, i oto jego rezultat. Za najlepszy kawałek dM uznano "Never Let Me Down Again", konkurs wygrała, jak podaje Onet, Agnieszka Śmigaj, opisując (patrz link wyżej) szczegółowo swój wybór.

Jakby ktoś mnie pytał, jaki jest najlepszy kawałek dM, też bym wskazała na "Never Let Me Down Again", aczkolwiek moją decyzję uzasadniłabym nieco inaczej.

Agnieszka Śmigaj skoncentrowała się na warstwie muzycznej, na dźwiękach. I słusznie.



Czy forma i treść to jak dwie strony monety, jak awers i rewers? czy bardziej jak naczynie i zawarty w nim płyn, jak kielich i wino? Lata nauki w polskiej szkole nauczyły mnie szukać osobno środków stylistycznych, rymów, wersów, formy, a osobno tego, "co autor miał na myśli". Na szczęście na studiach wybito mi taki podział z głowy, gdzieś tam po drodze pojawili się rosyjscy formaliści, więc kielich i wlana do niego ciecz, treść wypełniająca formę, forma jako nośnik treści.

Nie potrafiłabym tak jak zwyciężczyni konkursu opisać tej muzyki, ale generalnie się z nią zgadzam - przestrzeń i ten dziwny niepokój, ten niejasny, chłodny dreszcz.

Jednak dla mnie "Never Let Me Down Again" to przede wszystkim, i nieco na przekór temu, co wyżej, arcydzieło sztuki słowa.

Zacznijmy od tego, że (jak często u dM), pojawia się w tym tekście zwrot, należący do ukochanej przez każdego adepta filologii angielskiej kategorii phrasali. W ogóle sporo tu fixed phrases. Pojawiają się, bo i mowa to potoczna, proste słowa, ot, codzienny język. Mamy więc np. "to let somebody down", czyli zawieść czyjeś zaufanie, rozczarować.

I hope he never lets me down again

...mówi nasz podmiot liryczny i wiemy już, że to rozczarowanie nastąpiło ("again"), że w przeszłości nie było do końca tak, jak miało być. Podmiot liryczny ma nadzieję, że to się już nie powtórzy, ale mówi to w taki sposób, że wiemy także, iż szanse, jeśli są, to raczej na ponowną porażkę.

He knows where he's taking me
Taking me where I want to be

Bo to on, ten "najlepszy przyjaciel", wie, gdzie nasz podmiot liryczny zabiera. Jemu trzeba bezgranicznie ufać, on trzyma władzę ("As long as I remember who's wearing the trousers"). Podmiot nie wie, dokąd zmierza - jest zależny, słabszy, poddany nie swojej woli. Ale zaraz dodaje, że to w sumie dobrze, że tego właśnie chce. Tak ma być.

Jadą sobie na przejażdżkę.

Świat ich mija, oni unoszą się ponad światem. 

Nie chce się wracać do szarej rzeczywistości.

We're flying high
We're watching the world pass us by
Never want to come down
Never want to put my feet back down
On the ground

I tu kryje się całe proste piękno tego tekstu. Można go bowiem z powodzeniem odczytać jako piosenkę o nieco niezdrowej, uzależniającej miłości. Można, kto nam zabroni. Znając jednak kontekst - widzimy, że tak poza tym jest to kawałek o miłości do uzależnienia ("we're flying high"). O nałogu, o którym się dobrze czyta (np. w cyberpunkowych opowiadaniach Gibsona) i który się dobrze ogląda na filmie. Znacznie gorzej, a właściwie paskudnie, bywa z tym na co dzień. 

See the stars, they're shining bright

Jak w "Lucy and the Sky with Diamonds". Niebo pełne iskrzących się gwiazd.

Everything is alright tonight

...zapewnienie, którzy brzmi jak zaklinanie rzeczywistości. 

Piosenka, choć piękna i romantyczna, jest smutna i przerażająca.

Odlatujemy wysoko
Obserwujemy mijający świat
Nigdy nie opaść
Nigdy nie stanąć twardo na ziemi

Wybieram się na przejażdżkę
Z najlepszym przyjacielem
Mam nadzieję, że już więcej mnie nie zawiedzie
Obiecuje, że to całkiem bezpieczne
Byle tylko pamiętać, kto tu rządzi
Mam nadzieję, że już więcej mnie nie zawiedzie

Nigdy mnie nie zawiedź

Widzisz? gwiazdy tak jasno świecą
Tej nocy wszystko jest tak jak trzeba

No i najfajniejsze jest właśnie to, że to nie jest ani wyłącznie o złej miłości, ani wyłącznie o narkotykach. Że może być jednocześnie o jednym i o drugim, a tworzące się interferencje tylko dodają całości smaku.

Motyw przejażdżki z ukochanym kojarzy mi się z takim jednym wierszem Emily Dickinson, choć tu u dM mamy bardziej retro brykę a la wóz, na który podrywał swoje ofiary morderca-celebryta z Tucson (o panu Charlsie Schmidcie do poczytania tu), a tam elegancki powozik. Jedna i druga wycieczka prowadzą, cóż, do końca.

(ilustrująca ideę wypasionej bryki fotka pochodzi stąd - skądinąd wpis 
oparty o SparkNotes, bo opowiadanie nawiązujące do wyczynów Charlsa 
jest w Stanach nieźle wałkowaną lekturą, ale o tym innym razem)

Because I could not stop for Death – (479)

Because I could not stop for Death –
He kindly stopped for me –
The Carriage held but just Ourselves –
And Immortality.

We slowly drove – He knew no haste
And I had put away
My labor and my leisure too,
For His Civility –

We passed the School, where Children strove
At Recess – in the Ring –
We passed the Fields of Gazing Grain –
We passed the Setting Sun –

Or rather – He passed Us –
The Dews drew quivering and Chill –
For only Gossamer, my Gown –
My Tippet – only Tulle –

We paused before a House that seemed
A Swelling of the Ground –
The Roof was scarcely visible –
The Cornice – in the Ground –

Since then – 'tis Centuries – and yet
Feels shorter than the Day
I first surmised the Horses' Heads
Were toward Eternity –

Smutek "Never Let Me Down Again", to zaklinanie rzeczywistości, chwytanie się szczęścia tam, gdzie zasadniczo do czynienia mamy z ponura dezintegracją, przypomina mi (nagradzane!) wideo do innego kawałka dM - jak popatrzymy uważnie na twarz dziewczyny pod sam samiuteńki koniec nagrania... fajnie nie jest. 


Oj nie jest.

Na koniec - polecam doskonałe opowiadanie "Damaszek" napisane przez Daryla Gregory'ego. Ukazało się w tomie Kroki w nieznane 2008 (Solaris). Jest tam bardzo hmm smakowite (kto czytał, ten wie) odniesienie do "Personal Jesus" (bo "Personal Jesus" w ogóle jest ulubioną do cytowania w popkulturze piosenką dM). 

Robi wrażenie i jest fajne. A kilka innych tekstów tego autora tutaj.

limonka & szałwia muszktałowa

Premiera ekranizacji Wielkiego Gatsby'ego już za nami. Miałam coś napisać o filmie zaraz po, ale nie zdążyłam, a potem się odleżało. Film generalnie bardzo mi się podobał, chociaż miał nieprzyjemne, użyjmy tego słowa, lagi, tak od mniej więcej połowy. Podobało mi się uatrakcyjnienie - dla widza współczesnego i hmm, młodzieżowego - treści, w druku nie aż tak dobitnych: teraz, dzięki bombastycznym scenom i wypasionej muzyce, już każdy gimnazjalista wie, że melanże u Gatsby'ego były mega, wyczesane i na dużym coolu, z rozmachem i odpowiednimi ilościami używek. No bo niby w opisie człowiek to wszystko miał podane, ale zobaczyć, prawie dotknąć, ech, to jednak przemawia - zwłaszcza do młodzieży - chyba silniej.

Co ja się tak uczepiłam młodzieży?

Zaraz po premierze napisałam na fejsie, że super film, kolejny, w którym zabijają Di Caprio. Pewien znajomy obruszył się, że to nieładnie spojlować. A mnie by do głowy nie przyszło, że jest na tej planecie jeszcze ktoś, kto by nie znał tej fabuły. Taka zamerykanizowana jestem; dla Amerykanów ta powieść to prawie jak Dziady, albo Przedwiośnie - każde dziecię szkolne musi ją znać oraz doceniać wielkość. No dobrze, zgoda, to jeszcze nie znaczy, że każdy w USA to czytał, tak wiecie, w całości. Na szczęście są SparkNotes i tym podobne witryny. No i kolejny film.

Film niebrzydki - mnie się podoba takie przerysowanie i umagicznienie rzeczywistości, taka technikolorowa rzewność i ten słodki dramat, wszystko prawie bajkowe, w końcu powieść zarazem tworzyła i demontowała mit, i to jak trafnie. Najciekawsze teksty literatury amerykańskiej to te tworzone na przekór. Ale mimo wszystko, miałam takie (patrz niżej) nieodparte skojarzenie...


...które mnie dziś, za sprawą linka na Facebooku (courtesy of John Wick) do pewnego filmiku, kolejny raz dopadło.

Filmik - do podziwiania i do myślenia. Ok, każdy film, jakiekolwiek zapośredniczanie, kadrowanie, montowanie, oświetlanie, jest przetwarzaniem tej tzw. rzeczywistości. Czasami widać to bardziej. Bardzo mocno. Chyba nikt nie spodziewa się, że pałace elfów z filmów Jacksona są prawdziwymi pałacami elfów, ani nawet, że wybudowano je w całości i gdzieś tam sobie, kompletne, okazałe, stoją. Każdy wie, że Nowy York z filmu o amerykańskim Dyzmie to nie są zdjęcia archiwalne ani nie makieta. Ale mimo wszystko... to robi wrażenie:


Przez to wszystko nie mogłam się dzisiaj oprzeć przecenie (bądźmy szczerzy, nawet nie próbowałam) i nabyłam drogą kupna takie coś:


Jest to woda toaletowa firmy Berkeley Square. Firma wypuszcza kosmetyki w tej właśnie stylistyce, bardzo angielskie i bardzo art deco - oto kartonik:


Mniejsza o zawartość, taki retro flakon i taki kartonik po prostu proszą się o zakupienie przed wakacjami - masz to w walizce i czujesz się jak jedna z dam proszących o pomoc Herculesa Poirot... nawet jeśli nie jesteś na pokładzie wycieczkowca płynącego po Nilu, w wiejskiej posiadłości w jakimś -shire czy na tenisowym korcie...

Zawartość zresztą godna polecenia, jeśli ktoś lubi bardzo lekkie, cytrusowo-zielone wody o bardzo słabej projekcji; po jakimś czasie wychodzi z niej jakaś słodka mandarynka czy wręcz landrynka, ale całość ma w sobie taki właśnie maskulinistyczny, ale nie do końca, urok flappera (flapper poniżej).


Ech, byli czasy... 

A wracając do Jamesa Gatza - każdy ma takiego Gatsby'ego, na jakiego zasłużył; oto nasz (i nasze podlotki):


...i na koniec - nie byłoby do kompletu, gdyby nie komentarz Kaczmarskiego, który chyba do wszystkiego co ważne jakiś komentarz potrafił wystosować:


Red John's Cake

Jakiś czas temu chodziła mi po głowie myśl, aby założyć kulinarnego blogaska, ale takiego bardziej w stylu Gotuj z Cthulhu, niż w stylu, no powiedzmy, Kasi Tusk. Lubię gotować, ale lubię robić to szybko, albo bardzo, bardzo szybko, i przede wszystkim bez utrudniania sobie życia, bez zbędnych dodatków, z prostych produktów, których stan, pochodzenie oraz skład chemiczny nie wymagają śledztwa na poziomie CSI. No i poczułam swój gender i zachciało mi się blogaska kulinarnego, ale jak weszłam trochę w te kulinarno-piekarnicze millieu, to mi się odechciało - nie jestem saperem, nie zajmuję się stąpaniem po terenie zaminowanym. Oraz nie potrafię robić tych apetycznych, idealnych zdjęć.

Dzisiaj popełniłam jednak ciasto, które samo się uśmiechnęło o umieszczenie tutaj:


Ciasto upieczone według przepisu mojej mamy, w oryginale nosi niepoprawną politycznie, popularną w PRL-u nazwę, którą według mnie możemy swobodnie zmienić na Red John's Cake.

Fotka ciasta (wykonanego przeze mnie) jest moja, a przepis - wzięty z zapisków, jakie pozostały mi po mamie. Nie mam pojęcia, skąd mama brała przepis, czy była to książka kucharska, czy raczej słowny przekaz mojej babci czy którejś z ciotek. Ciasto zawsze się udawało.

Przy okazji - jak się mają przepisy kucharskie na blogach do prawa autorskiego, poczytajcie np. tu albo tu. A tu warty przeczytania tekst EwyTiny Szafranowicz o pewnej wielkiej, związanej z tym tematem aferze.

Ale oto i ciasto:

- proporcje na tzw. dużą blaszkę, jak widać na zdjęciu, użyłam okrągłej średniej tortownicy;

- podane produkty kolejno wrzucamy do miski, miksujemy na gładko, stopniowo dodając kolejne składniki:

1) cztery całe jajka

2) 1 szklanka cukru (wiem, że pieczenie to chemia, ale czy ta szklanka taka czy siaka - nie zauważyłam różnicy, nie odmierzałam nigdy składników tego ciasta na wagę; doskonałą miarką są takie typowe kubki z arcorocu)

3) 2 szklanki mąki pszennej

4) 1 szklanka mąki ziemniaczanej

5) 1/2 do 3/4 szklanki oleju (tu - ryżowego)

6) 1 szklanka mleka

7) 2 czubate łyżki kakao

8) duży proszek do pieczenia (powinno być na nim napisane, że na 1 kg mąki)

- gdzieś po drodze cukier wanilinowy albo waniliowy oraz kilka kropel aromatu migdałowego

- pieczemy to w piekarniku przez ok. 50-55 minut w temperaturze ok. 170-180 stopni (piekarnik nagrzany przed pieczeniem, mój z termoobiegiem)

Łatwo to zrobić, tyle, że musimy dysponować mikserem (z lenistwa częściej robię ciasta na bazie przepisu na muffiny, kręcone jedynie łyżką).

I otrzymujemy produkt spożywczy, któremu czasem (choć nie da się tego zaplanować) wychodzi całkiem znajomy uśmiech, tu bardzo adekwatnie w wersji mrocznej:


Linka czy fotki do uśmieszku Czerwonego Jasia nie wklejam, w końcu chodzi o to, żebyście upiekli coś na deser i zjedli to z apetytem, a nie każdy przecież ma poziom odporności "oglądam Bones do obiadu" i zbyt nachalne skojarzenia z Jasiem i jego działalnością mogłyby was zniechęcić...

krótko i w miarę radośnie

Za niedługo wszystko się (nieco) uspokoi, będzie można zasiąść z laptopem w jakimś zacienionym i przewiewnym miejscu i systematycznie popracować nad rozmaitymi mądrymi tekstami (w sensie - poczytać/napisać), ale na razie ciągły zamęt i mentalna zamieć.

No po prostu:


albo jeśli kto woli wersję pierwotną:


Ale żeby nie było, że przysmucam, dla odmiany coś wesołego.

A więc zalinkuję coś, a po takim czymś będzie pani, która już tu była, bo jak mało kto potrafi wycisnąć z kulturowych rozsypanek jakiś smakowity (i opłacalny sprzedażowo) soczek.

Choć - tu dygresja - z perfumami jej nie do końca wyszło (aczkolwiek sprzedażowo się udało, jak najbardziej), są paskudnie nijakie, wbrew szumnym zapowiedziom banalne i bezpieczne, za to innowacyjnie przyfarbowane na czarno, no ba! Teoretycznie zapach krwi i spermy, z nutą belladonny. W praktyce męczące, ugrzecznione pachnidełko. Złośliwi mówią, że jaka twórczość, taki zapach, ale moim zdaniem jednak nie; muzyka Gagi miewa więcej wyrazistości i aż taka kompotowo-kwiatkowo nie jest. Ale reklama - do obejrzenia, dla osób pełnoletnich, no bo jak.


No to teraz coś - a może i dwa cosie:



BTW, drugie coś dedykuję wszystkim fanom Ivana Bragińskiego (widzieliście takie konifikejszyn?), 
a na koniec Gaga, i wszystko jasne.


wszystko jest płynne i umowne

Ostatnio na tym blogu-nie-blogu (blog bez komentarzy to przecież nie blog, no ale - skoro na silniku bloggera, to co w takim razie? ...taka reminiscencja pokonferencyjna) nie bywam często, bo wiadomo, sesja, zresztą nie tylko, ale przede wszystkim - ten swojski upał w salach egzaminacyjnych, te eseje do sprawdzania, ogólna atmosfera nieco podniosłej nerwowości i antycypacji. Reasumując:


Dziś znów bardzo krótko.

Najpierw rzeczowo i na temat - zwięzła prezentacja zapożyczona od Polimatów, czyli historia ujęta w obraz i to podwójnie - Matejko ujął zdarzenia (ale czy aby na pewno zdarzenia?) w statyczny, dwuwymiarowy obraz (...który niemniej jednak udaje, że jest odwzorowaniem trójwymiaru i stara się oddać dynamikę ruchu), a Radosław Kotarski ustawiając się to tu, to tam, określając w przestrzeni miasta, podyskutował z obrazem Matejki - wypowiadając się słowem oraz serią obrazów, zmontowanych zgrabnie i płynnie, i cyfrowo, i w dobrym tempie, i wrzuconych w sieć.


A morał z tego prosty i powszechnie znany - nie ma czegoś takiego jak "historia", są tylko opowieści - u Matejki obrazkowa opowieść o tym, co powinniśmy byli odczuwać i rozumieć, no bo raczej nie o tym, co ten pozornie realistyczny obraz mógłby pokazywać, gdyby był np. zdjęciem, i gdyby Matejko zdecydował się na takie pstryk! i utrwalił to, co faktycznie się zdarzyło... jakby ta druga opcja w ogóle była możliwa. 

Bo nie jest. 

(źródło: BBC Polish)

Jest zdjęcie? jest, wszystko powinno być więc teoretycznie w porządku: WYSIWYG. 

Ale nie jest.

Ale, ale, wracając do Matejki - przed Polimatami była już inna interpretacja (właśnie "interpretacja", bo wykładnia i wytłumaczenie, a jednocześnie ukierunkowanie), słynna, zapadająca w pamięć, no nie bójmy się tego słowa - kultowa. Tym razem będzie tak, jak Matejko chce, czyli o ludziach, których nie było, bo być nie mogło, w tamtym konkretnym miejscu i czasie. Któreś już pokolenie słucha (a czasami i podśpiewuje czy nawet wprost śpiewa) tę a-historyczną opowieść, konstrukt z naszej narodowej Nibylandii, stworzony przez barda, który opierał się najeźdźcom, więc musiał głosić "prawdę".

No i głosił, tyle że prawda może być, a nawet powinna, być prawdziwa inaczej. Nie to prawdziwe, co faktyczne (czymkolwiek ta "faktyczność" miałaby być), ale to, co jest dobrą opowieścią.

Nawiasem mówiąc, wybrałam wideo zmontowane z rozmaitych obrazów i obrazków, w tym Matejki oczywiście. 


Słowo podparte obrazem, tak jak i w XIX stuleciu, tak i obecnie. Nihil novi sub bardzo gorącym, globalnie ocieplonym sole.

czerwiec u bram



Jak w tytule - czerwiec u bram.

Co tłumaczy zdecydowanie mniej czasu na bloga.

Ale tak z okazji nadciągającego czerwca... naszło mnie na wspomnienia. Do wspomnień potrzeba muzyki, ja proponuję coś takiego:


Kawałek skoczny, nawet bardzo, a pochodzi z tych osnutych różową mgiełką czasów, gdy człowiek w pocie czoła (dosłownie - bo na kocyku rozłożonym na plaży w Jelitkowie...) zakuwał a to gramatykę historyczną, a to jakąś literaturę, a to już po prostu słówka. Tekst tego kawałka i w ogóle cały jego wymiar kojarzą się mi z dziełem, które uznaję za absolutnie totalnie kultowe i które swego czasu znałam w całości na pamięć, tak do odpytywania na wyrywki:


(okładka z Wikipedii - taką właśnie edycję czytałam)

Słuchając tego utworu, zawsze widzę przed oczyma duszy Syjon orbitujący gdzieś przy Babilonie...

"Syjon został założony przez pięciu robotników, którzy odmówili powrotu, 
odwrócili się plecami do studni i zaczęli budowę. 
Zanim w centralnym torusie kolonii powstało rotacyjne ciążenie, 
wszyscy cierpieli na zanik wapnia i zmniejszenie mięśnia sercowego. 
Oglądana z bąbla taksówki, naprędce składana powłoka Syjonu 
przypominała Case'owi odrapane domki Istambułu - odbarwione płyty,
 z wypalonymi laserami rastafariańskimi symbolami i inicjałami spawaczy." 
(Wiliam Gibson Neuromancer, 1999, wyd. Kameleon, tł. Piotr Cholewa; str. 82-83)

Ażeby zaś przypomnieć nie tylko czasy, ale i miejsca, proponuję coś dobrze ukazującego wymagane do nostalgicznych wzruszeń okoliczności przyrody - zacni kawalerowie, ujęci na tym nagraniu, poruszają się bowiem w przestrzeni otaczającej akademiki Uniwersytetu Gdańskiego usytuowane przy Polanakch, a tamże, w swoim czasie, dane było mi mieszkać.


Oczywiście, don't try this at home.

Ale skoro mowa o czerwcu, o akademikach na Polankach, o Neuromancerze, o wylegiwaniu się na plaży nad Zatoką Gdańską, to musi być o jeszcze jednym bardzo ważnym miejscu.



View Larger Map

Dzięki Google Maps nie muszę nawet pożyczać sobie zdjęcia ze strony Gdańskiego Klubu Fantastyki; trochę zieleń zasłania, ale i tak widać - no, coś tam widać - taki niepozorny, standaryzowany blokowiskowy dom kultury. Opolska 2 - adres Maciusia. W Maciusiu biblioteka. Sekcja polska oferująca chyba wszystko, co tylko się jako science fiction i fantasy ukazywało na rynku. Wszystko. W zasięgu ręki. Tylko wypożyczać i czytać, zasadniczo za darmo (czymże jest symboliczna opłata klubowa w obliczu ogromu fantastycznych bestsellerów?). W sekcji anglojęzycznej m. in. Gibson, w tym Neuromancer (a może pożyczałam go od Marka Michowskiego?).

W Maciusiu były nie tylko książki - GKF i moja w nim działalność to przede wszystkim kontakty z (jak to się pisze, zwykle bez refleksji, ale w tym przypadku nie znajduję lepszego zwrotu i szczerze tak uważam) wieloma wspaniałymi ludźmi, w tym przede wszystkim z niezapomnianym Krzysztofem Papierkowskim...

Smutno.

Czasy się zmieniają. Tyle, że niekiedy dociera to do nas bardziej.

A skoro mowa o znakach czasu w gdańskich klimatach, to na koniec taki:


Za moich czasów przy Wita Stwosza stały tylko budynki Humany i Mat-Fizu i jakieś tam szopy, otoczone łanami dzikiego szczypioru. Potem dochodziły kolejne gmachy, areał trawy i rumianku malał. Kampus UG robi dziś wrażenie - wszystko nowoczesne, przemyślane, w chłodnej, szklano-niebieskiej tonacji, budynek przy budynku, jakieś oczko wodne, ławeczki, trawa przystrzyżona. No i wszystko ogrodzone wysokim płotem. Cała ogromna powierzchnia kampusu. Widoczne wyżej wejście do przejścia podziemnego pełni obecnie funkcję bramy, jak głosi tabliczka zamykanej na noc.

Wcale nie sugeruję, że to źle. Nie wiem także, czy to dobrze. Stwierdzam.

między nami Sherlockami


Poniższa fotka akurat z prób do przedstawienia Frankensteina, ale pasuje jak ulał, bo będzie dziś o tych tu dwóch, a raczej ich filmowych kreacjach: 
 


Dlaczego akurat teraz?

No tak jakoś, może z powodu bardzo, ale to bardzo fajnego odcinka o Moriartym (S1E21) i całkiem niezłej jego kontynuacji.

"Znajdź różnicę" takie, że chyba lepszego się nie trafi - serial BBC Sherlock i serial CBS Elementary.


versus


Już zestawienie powyższych obrazków wyjaśnia wiele - i nastraja wrogo do serialu amerykańskiego. Dla kogo kultowym, ba! przenajświętszym dziełem jest serial stworzony przez Gatissa i Moffata, ten na widok logotypu Elementary się najpewniej zatchnie, zapowietrzy i zaperzy. No, mną zatrzęsło. O wy dranie, pomyślałam o ekipie CBS, bardziej bezczelnie zrzynać się nie dało...?! Tak chcecie pojechać na nieswojej popularności? pomyślałam, ale na szczęście - po obejrzeniu odcinka pilotowego, a potem kolejnych, odetchnęłam, unikając tym samym bezdechu prowadzącego do groźnego niedotlenienia.

Bardzo dużo by pisać o różnicach między tymi dwoma produkcjami i wiele osób już to na rozmaitych blogach, czy prelekcjach konwentowych, zrobiło. 

Mnie zafascynowało - jako swego rodzaju probierz odmienności - przedstawienie nowych i starych mediów: specyficzne w Sherlocku, diametralnie odmienne w Elementary.

W produkcji BBC zdecydowano się na zabieg nowatorski, prosty w zamyśle i tak oczywisty, że aż dziwne, iż wcześniej nie wykorzystywany - treść otrzymywanych przez bohaterów sms-ów czy odczytywanych na smartphonach tekstów wyświetlana jest jako napisy, nałożone na scenę (zwykle w takich sytuacjach kamera zerkała bohaterowi przez ramię na ekran telefonu).

(fotka zacytowana ze skądinąd wartego przeczytania artykułu


(jeszcze jeden cytat i kolejny artykuł, "Storytelling through visual text")


Oglądając pierwszy odcinek, "Study in Pink", doznałam mentalnego hmm... uniesienia - to było właśnie to! Fanfary! Fajerwerki!! Fontanny szczęścia!!! Świat jako rzeczywistość rozszerzona, sms-y i maile przenikające nasze codzienne życie, informacja przekazywana z gadżetu na gadżet jako pospolity aspekt życia, niezbędny jak powietrze i jak powietrze wszechobecny, po prostu wielkie wow! i chapeau bas dla twórców filmu.

Sherlock londyński wykorzystuje telefonię komórkową i Internet - widzimy to i dzięki temu wiemy, że to niegłupi facet. Miarą jego geniuszu jest między innymi talent do posługiwania się nowymi mediami. Które są wszędzie i dla każdego, ostatecznie mamy XXI wiek, ale im kto bardziej bystry, tym skuteczniej je eksploatuje.

Jakież było więc moje zdziwienie... wróć, wcale się nie zdziwiłam, raczej pokiwałam głową, gdy w pierwszym odcinku Elementary zobaczyłam scenę, w której dr Watson spotyka Sherlocka (będzie spojler). 

Otóż stoi sobie ten Sherlock nie do końca ubrany przed kilkoma czy nawet kilkunastoma ekranami telewizyjnymi, na każdym odtwarzany jest inny program. Stoi nieruchomo. Watson wchodzi do pokoju i próbuje się przywitać, ale Sherlock nie reaguje. Po chwili Sherlock wyłącza telewizory (o ile dobrze pamiętam) i podchodzi do Watsona (a w zasadzie - tej Watson), naruszając dystans intymny. Staje bardzo blisko swojego gościa i egzaltowanym nieco tonem wypowiada jakieś brednie o miłości. Watson, oczywiście, odczuwa pewien dysonans. Sherlock uruchamia pilotem jeden z ekranów, na którym widać scenę z filmu fabularnego - słychać aktora wypowiadającego właśnie te słowa, które chwilę wcześniej nasz detektyw wyrzucił z siebie pełnym pasji głosem.

No tak, pomyślałam, no tak.

Amerykański Sherlock jest geniuszem, ponieważ potrafi oglądać kilkanaście kanałów telewizyjnych na raz i na dodatek wszystko, co tam podają, zapamiętuje!

Some difference.

Chociaż szaliczek wiązany tak samo.

No dobra, Sherlock z Manhattanu też używa komórek i wyszukiwarki. Nie chodzi mi o to, że serial amerykański pomija nowe media. Po prostu pokazuje nowe media inaczej, gdzieś tam w tle, mimochodem. Inaczej je umiejscawia w fabule i w przedstawianym świecie. I chociaż wiem, że twórcy amerykańscy musieli starannie omijać rafy oskarżenia o plagiat i stąd po prostu wiele różnic między serialami, jakoś jednak bawi mnie ta opisana wyżej telewizyjna scena - zderzona z komputerowo-usieciowionym modelem życia z Sherlocka BBC.

Wielu ludzi miało problem z tym, że w Elementary Watson jest kobietą. Mnie to nie przeszkadza. Ja w ogóle po kilku odcinkach odpuściłam sobie porównywanie, a przynajmniej odpuściłam porównywanie tego rodzaju, przez które mogłabym sobie popsuć przyjemność z oglądania serialu. 

Bo to całkiem niezły serial proceduralny jest - pod warunkiem, że się zapomni, że to ma być Sherlock Holmes jak u Conan Doyle'a.

Jest ekscentryczny Brytyjczyk, mieszkający w wielkim zapuszczonym domu na Manhattanie, jest zamknięta w sobie i ponadprzeciętnie opanowana była pani chirurg i tak sobie rozwiązują całkiem całkiem sprytnie pomyślane zagadki kryminalne. 

Przy okazji, to zresztą oczywisty wybór kariery - od chirurga po detektywa, w razie jakby jakiś błąd w sztuce, nieprawdaż? spójrzmy na dr Megan Hunt - spójrzmy, bo jest na co popatrzeć - idealny wzorzec zamrożonej czy może zastygłej w silikonie i hialuronie, ponadczasowej, pracochłonnej urody:


A wracając do Elementary, pomysł z she-Watson okazuje się nawet niegłupi, a jeszcze niegłupsze jest całkowite poniechanie wątków erotycznych na linii Watson-Holmes. Jak nie w proceduralu. 

 (rysunek autorstwa Mary Frances G. Ranises pożyczony stąd - inne też fajne, polecam)

I tym sympatycznym fanartem otwieramy wrota krainy Sherlockowych slashy... ale dziś nie będę się zapuszczać w te, jakże ekscytujące, rejony.

Na zakończenie jeszcze fotka mojego wysłużonego laptopa, takie małe znajdź różnicę - poznajecie sprzęt? Czysty przypadek i traf, ale jak miło :)


dwóch bohaterów, ale jeden jakby bardziej

Dzisiejszy wpis inspirowany trailerem do filmu, którego - jeśli wierzyć wszystkim tym lajkom na fejsie - wielu  oczekuje z zapartym tchem, trzymając kciuki i już zawczasu powtarzając sobie, żeby jednak za wiele się nie spodziewać.


Film oczywiście oparty na książce, o tej:


A książka oparta na monomicie bohaterskim.

I za to jej między innymi nie lubię. 

Bo zasadniczo wystarczy powiedzieć "Ender jako bohater monomitu", dodać "...a autor jest Mormonem", zanalizować losy Endera wedle schematu Lorda Raglana (pasuje? pasuje!) i prawie wszystko jasne, posprzątane. (Dla przypomnienia, polecam artykuł Katarzyny Łęk "Z rodu Gilgamesza, Hectora, Rolanda... Figura herosa jako fenomen kulturowy".) 

Mnie tekst męczy. Albowiem pływa ten Ender w sosie patriarchalno-LDS-istycznym, gęstym, zawiesistym, aż oka tłuszczu po powierzchni się unoszą. Albowiem jeść trzeba, bo to pożywne i dobrze tobie, młody człowieku, zrobi. Tylko czytać i się irytować, takie to wszystko alegoryczne i prosto podane, jeszcze na dodatek stylem miejscami biblijnym, przy czym ja się osobiście czuję, jakby mnie kto łopatą stosowne treści do głowy wkładał, taka neurochirurgia za pomocą młotka powiedziałabym, bo subtelne to to nie jest.

Oczywiście, nie ma się co obrażać na wykonanie, bo robota odstawiona doskonale.

Można zacisnąć oczy (przymykanie to za mało), udać, że się nie widzi odniesień, schematów i aluzji, i po prostu porozkoszować się fabułą, postaciami i światem.

Wolę już jednak nieco bardziej wyrafinowane dalsze części cyklu o Enderze, przynajmniej te, które znam (...przestałam śledzić nowości Carda mniej więcej w okolicach drugiego tomu odnogi o Groszku).

A w ogóle to wolę innego monomitycznego bohatera. 


Jak bardzo lubię, to widać po stopniu zamęczenia wyżej zaprezentowanego paperbooka. 

A Civil Campaign jest tak genialnym połączeniem novel of manners w stylu Jane Austen i space opery, że nie sposób tego nie czytać ot tak kilka razy do roku, dla poprawy nastroju i całkowitego relaksu, i nie bez pewnej zadumy nad naturą ludzką. Oczywiście, jeśli kogoś bawi styl Austen oraz szyte bardzo grubymi nićmi, jeśli o technologie chodzi, militarne fabuły w głębokim kosmosie. No wiecie, takie bieganie po korytarzach baz kosmicznych z blasterem, o pardon, porażaczem nerwów w dłoni. A potem knucie szpiegowskich intryg na balach u ambasadorów. To zresztą któraś tam z kolei część cyklu - bazująca mocno na naszym uwielbieniu dla bohaterów, ot coś w rodzaju okolicznościowego odcinka specjalnego kultowego serialu. Wśród barrayarskich tekstów Lois McMaster Bujold są rozmaite, mniej lub bardziej udane, wiadomo, także - mniej lub bardziej na poważnie - bo zarówno specyficzne poczucie humoru, jak i skupienie uwagi na całkiem poważnych problemach są wyznacznikami twórczości tej autorki.



Bujold (mówię o serii barrayarskiej) nie miała szczęścia ani do polskich przekładów, ani do polskich wydań. Początkowo jej teksty tłumaczone były na naprawdę wysokim poziomie przez specjalistki takie jak Paulina Braiter czy Dorota Malinowska, której dziełem były "Lamentowe Góry", pierwszy w Polsce utwór przedstawiający Barrayar, opublikowany w dwóch częściach w Nowej Fantastyce (nr 137 i 138, 1994). Niestety, z czasem kolejne części cyklu dostawały na warsztat coraz to inne osoby, a w tekstach pojawiały się niespójności czy zwyczajne błędy (nie pomnę już w którym tomie znaleźć można "masakrę w dniu przesilenia" w miejsce "masakry w Solstice [mieście]", Vorkosiganowie to raz ród książęcy, a raz hrabiowski itp., itd.). Po 2002 cykl został w ogóle przez Prószyńskiego i s-kę zarzucony; nie ma po polsku widocznych wyżej - Pamięci, Komarru czy hmm, jakby to przełożyć w kontekście fabuły? Dyplomatycznej nietykalności? nie ma też wspomnianej - znowu warto by dłużej pomyśleć nad przekładem - A Civil Campaign. Dodatkowo, o czym wspominał nieodżałowanej pamięci Krzysztof Papierkowski w Informatorze Gdańskiego Klubu Fantastyki (strona 30), przekłady miewały okładki robione na zamówienie, ilustrujące dany tytuł... albo i nie. Szkoda.

No dobrze, ale gdzie ten bohater? 

Bohaterów dokonujących czynów no, bohaterskich, jest w tych tekstach wielu. Przy czym nie zawsze chodzi o Wielkie y Doniosłe Czyny, częściej o drobne (w skali galaktycznej polityki) przejawy poświecenia, wypływające z czułości, troski, szacunku, lojalności oraz honoru. Kilka historycznie ważkich też się znajdzie, Cordelia na zakupach, he he. Jak przystało na przyzwoitą sagę, przedstawiane nam zostają na przestrzeni lat losy dwóch pokoleń, nie licząc nawiązań do przeszłości starszych członków rodu. Głównym bohaterem pokolenia rodziców jest Cordelia Vorkosigan de domo Naismith, w kolejnych latach - i tomach - jest to już jej syn, Miles Vorkosigan.

Miles do schematu Lorda Raglana pasuje aż miło. 

Czy jego matka jest dziewicą z królewskiego rodu? Jest starą panną, dowódcą ekspedycji badawczej (i statku kosmicznego), naukowcem, ale i jakby żołnierzem. Liczy się?

Ojciec nie jest królem, ale blisko - bo to regent sporej planety, a wcześniej wysokiej rangi dowódca.

Okoliczności poczęcia są jak na te czasy dziwne, bo zamiast zaimplantować zarodek w replimacicy (ok, po naszemu chyba "replikator maciczny", ale to się jakoś dziwnie wymawia, "uterine replicator" brzmi... inaczej), rodzice robią to po staremu i matka zachodzi w ciążę zaraz po usunięciu wszczepu antykoncepcyjnego (nie prosząc o pozwolenie władz, jak powinna byłaby uczynić na rodzimej planecie). Czyli się zgadza.

Podczas ciąży dochodzi jednak do komplikacji - zamachowcy przypadkiem podtruwają matkę Milesa, aby ją ratować, trzeba uszkodzić płód. Cordelia rodzi dziecko, ale jej teść zachwycony nie jest. I tu znowu znany ze schematu Lorda Raglana motyw - dziadunio, który chce zabić wnuczka. 

I tak dalej, i tak dalej. No prawie jak Ender. 

Zawsze fascynowały mnie podobieństwa i różnicę między Enderem a Milesem (widzicie? Bujold też używa imion znaczących). 

Jeden i drugi podejmuje szkolenie wojskowe w młodym wieku. Jest ambitny i zawzięty w drodze do celu. Staje się złotym dzieckiem wojskowości. Potem doskonałym dowódcą, zdolnym rozwikłać każdy (prawie) gordyjski węzeł. 

Jest jednak wiele różnic. Moim zdaniem na korzyść Milesa. Miles, hiperaktywny mały skurczybyk, chłopak z niepełnosprawnością (widoczną na kilometr) w świecie, gdzie każdy boi się mutacji, a niesprawne noworodki zabija się po urodzeniu, jakoś bardziej mnie przekonuje z całym tym dążeniem ku chwale i ciśnieniem na wygraną.

Filmu o Milesie na razie nie ma, jest gra.


Jak widać, zrobiona przez Steve Jackson Games - odsyłam do informacji tutaj

Przyznam się bez bicia, że jeszcze w to nie grałam. Nie wiem, pewnie zniechęcają mnie ilustracje (już wolę te rozsiane po sieci fanarty). Come to think of it, trzeba spróbować. Ciekawe, na ile w świat wejdą osoby, które nie czytały Bujold?

Siłą tej autorki (Nebula, Hugo) jest niesamowity, lekki styl, operujący inteligentnym poczuciem humoru, widoczny zwłaszcza w oryginałach. Reszta - to kreacje postaci, bardzo swojskich, ale jednak nieco szalonych i odrobinę egzotycznych. Świat - doskonałą ilustracją tezy, iż science fiction nie jest żadnym tam wróżeniem z fusów na temat przyszłości, tylko analizą stanu rzeczy teraz. Tyle, że zgrabnie przyodziany w kosmiczne kostiumy, uwypuklające wszelkie nasze współczesne problemy.

Bujold bardzo lubię i należy się jej jeszcze niejeden wpis. Na przykład o tym, czy i w jaki sposób, jeśli już, Bujold jest feministyczna (odpowiedź na dziś: a, to zależy, jak zdefiniujemy feminizm - no ale, to już innym razem).