wczesnym latem - Juwenalia

Tak, tak, latem - wiosny, jak mówią (podobno) specjaliści od klimatu, nie powinniśmy się spodziewać.

Przygrzało, ciepło się zrobiło, w salach zajęciowych to nawet i duszno, otworzyć okna - pachnie słońcem, kurzem, ptaszyska hałasują. W powietrzu czuć nadciągający koniec semestru.

Juwenalia jakoś soon, a przed nami długi, długi, długi weekend (tym razem impreza może być i ze środy 24 kwietnia na poniedziałek 6 maja).

Na początek, archiwa Cyfrowej Biblioteki Narodowej - a konkretniej, jak widać, Kodeks Tyniecki i fragment zapisany pod datą 7 maja 1230 roku (zaszaleję, będzie długo):

Gregorius episcopus servus servorum dei dilectis tiliis . abbati de 
Bresk et., de Zverincia ') Praemonstratensis ordinis et., sanctae trinitatis ordinis fratrum praedicatoruin prioribus Cracoviensis dioecesis salutem et apostolicam benedictioncm. Abbas et conventus Tinciensis sua nobis insinuatione monstrarunt, quod scholares, qui Cracoviae 
commorantur, imitantes quandam pravam et detestabilem consuetudinem, quae in illis partibus inolevit, in ipsorum monasteriis festo nativitatis dominicae et per dies aliquos, qni sequuntur, comissationibus et ebrietatibus, cantilenis, ludibriis et abominationibus aliis insistentes, 
usque ad effasionem sanguinis rixantur ad invicem, bona ipsorum cliripiunt ac alias ludificationes committunt horribiles et obscoenas, unde monasteria ipsa laedunt enormiter, fratrum quieteni perturbant et corda ipsorum plurimum scandalizant. Quia igitur ex iniuncto nobis officio domus dei zelus nos comedit et. ne opprobria exprobrantium sibi super nos cadere dignoscantur, discretioni vestrae per apostolica scripta mandamus, quatenus scholares eosdem a talibus, monitione praemissa, 
per censuram ecclesiasticam sublato apellationis obstaculo compescatis. Quodsinonomneshisexsequendis potueritis interesse, duo vestrum ea nihilominus exsequantur. Batum Laterani nonis 2) Maii, pontiticatus nostri anno quarto. 

No dobrze, Google Translate robi z tego cicer cum caule, ale skądinąd wiadomo, że chodzi o bezeceństwa, biesiady i rozpasanie przebywających na naukach w Krakowie żaków.

I tak wszyscy opowiadają, że ta dzisiejsza młodzież... a kiedyś panie, to bywało inaczej!

Chyba jednak pewne aspekty studenckiego życia bywają niezmienne. 

Kilka dni temu zapędziłam się w rejony You Tube, przed którymi powinni zamontować wielki napis: UWAGA! GIMBAZA! (tu rozumiana zresztą jako stan umysłu bardziej niźli kategoria metrykalno-społeczna). Trafiłam na pewne wideo. 

Wideo jest ilustracją do utworu muzycznego, przeznaczonego jako akompaniament do tego, na co się żalił opat tyniecki w wyżej zalinkowanym fragmencie. Co prawda hmm, jeśli ukazane na filmie czynności mają definiować melanż absolutny, to - powiedzmy tak, spokojna i ułożona ta dzisiejsza młodzież. Utwór muzyczny wykorzystuje obficie inny utwór muzyczny, także do repertuaru filharmonicznego nieprzynależny (o czym niżej), aczkolwiek niepozbawiony pewnych walorów i wdzięku. (Ach, Queentex, latex i ogólnie jakby tak trochę Tank Girl na bardziej słodko pachnące klimaty...)

Czyli co? Czyli, jak mówi Henry Jenkins (jeśli chcecie wiedzieć, jak wygląda my personal Master Yoda, to już wiecie) - podejrzewam appropriation czyli zawłaszczenie. Nieważne, że nominalnie nie moje, ważne, że mogę coś z tym mojego zrobić. Skoro mogę - bo mam do tego odpowiednie narzędzia techniczne - to robię.   (Tak sobie stwierdzam, bez ironii.)

No dobra, ale dosyć próżnego gadania, pora na wulgaryzmy (ostrzegam all the faint of heart - będą bardzo brzydkie i prostackie słowa), intertekstualność (ok, pewne odniesienia, i nie chodzi mi o Harlem Shake ani o "Ona tu jest" są dość ekhem, ekhem...) oraz tańce.

Nawiasem mówiąc, mam zamiar wykorzystać ten utwór na zajęciach jako przyczynek do dyskusji oraz eseju dyskursywnego - czy ukazany w nim obraz jest prawdziwy, fałszywy, częściowo prawdziwy ale przerysowany, częściowo prawdziwy a częściowo fałszywy...?


Pani, której utwór podległ zawłaszczeniu, śpiewała natomiast tak (tu - znowu zawłaszczenie, bo fanowskie wideo z tekstem):


Pani śpiewająca była natomiast inspiracją dla innej pani, której łagodny, ciepły głos i niesamowity talent do konsumowania kosmetyków (aliteracja!) już tu wspominałam:


I tak wszystko się ładnie zazębia i łączy i nic w tej naszej wirtualnej przyrodzie nie ginie.

Na koniec jeszcze coś o nadużywaniu alkoholu.

Dwie kampanie społeczne, jedna z Wielkiego Jabłka, druga... Meanwhile in Canada.

No dobra, trochę pooszukuję. Pierwszy zalinkowany tekst o kampanii w Nowym Jorku nie pochodzi od pomysłodawców, czyli z marszu dostajemy przekaz negatywny (słusznie, moim zdaniem, bardzo słusznie).


o tej kampanii można przeczytać tu

a następnie, dla porównania...


można przeczytać, jak fajnie wyszło to Kanadyjczykom


Zgadzam się całkowicie z Billym Whartonem - Kanadyjczycy potrafili sprawnie spakować dwa w jednym - ostrzeżenie przed niefrasobliwością oraz jasny przekaz: to nie ofiara winna jest napaści!

I oby do wszystkich to dotarło. 


impreza z okazji środy

Bardzo krótko, ale za to z okazji środy. Podobno urządzanie imprez z okazji środy (czy wtorku - w oryginale chyba mówi się, że wtorku?) świadczy o pewnej patologii. Imprezy powinny być tematyczne, a bo to z okazji urodzin, a to już imienin czy powiedzmy jakiegoś jubileuszu. Można też imprezować z okazji świąt czy rocznic, ale żeby z okazji środy? Patologiczne. No i świetnie się składa, bo dzisiaj właśnie o patologiach.

Jako, że wpis z gatunku "znajdź różnicę", zacznijmy od utworu z roku 1986. Wikipedia podaje, że inspirowanego filmem Suburbia.


Wideo do tej piosenki reżyserował Eric Watson, nagrywane było na przedmieściach Los Angeles, ale umówmy się, mogło było być nagrane wszędzie, gdzie są skupiska znudzonych, mniej lub bardziej sfrustrowanych, cierpiących na nadmiar czasu i rozmaite niedobory oraz/albo deficyty ludzi.  

Historia jest tu prosta i powszechnie znana, młodzi ludzie, za starzy na zabawki, jak mówi matka zajęta robieniem sobie fryzury, znajdują sobie stosowniejsze rozrywki: można przecież rozbić szybę w wystawie sklepu tuż pod ratuszem, zabazgrać rozkład jazdy na przystanku autobusowym, no i tak ogólnie w grupie chłopaków poszwendać się i polatać z piesuńciami (preferowane pitbulle, amstaffy, ewentualnie rottweilery).

Fajny jest ten fragment z nagłówkami z pierwszych stron gazet (tabloidów zapewne):

It's on the front page of the papers:
THIS IS THE HOUR OF NEED
WHERE'S A POLICEMAN WHEN YOU NEED ONE
TO BLAME THE COLOUR TV

Od razu rzuca się w oczy, jaki ten tekst stary: "To Blame the Colour TV!" - dzisiaj pewnie byłoby o grach komputerowych.

No dobra, a teraz utwór numer dwa, czyli coś, co wyszło w roku 1989, czyli chronologicznie jak najbardziej po wyżej zaprezentowanej Suburbii.

Nie mam powodów pozatekstowych, aby twierdzić, że utwór numer dwa jest spolszczeniem utworu numer jeden. 

Ale jak dla mnie - to jest. 

Gdybym miałam polecić komuś spolszczenie tekstu Neila Tennanta, nie odsyłałabym do takiego np. Tekstowa (kocham przejawy participatory culture, ale aktualnie tam umieszczony przekład jest bardzo... hmm, no bo np. takie zdanie: "Gdzie jest policjant kiedy potrzebujesz jednego / żeby obwinić kolorową telewizję?"), tylko właśnie - do piosenki Sztywne Pala Azji. 

Nie jest to jakiś zarzut, nie nie nie. Odwrotnie. 

Pozatekstowo to nie wiem, ale jak tak słucham czy czytam, to uważam, że tak i bardzo mi się takie potraktowanie pierwszego utworu podoba. 

No i podoba mi się ta zasadnicza różnica - w piosence Sztywnego Pala Azji nasz lyrical I samotnie wędruje po przedmieściach, jest obserwatorem, ale (na szczęście) nie bezpośrednim uczestnikiem; blisko, ale jednak poza. Taki outsider.  Nie do końca outsider, bo spaceruje, czyli dzielnicę zna i potrafi w niej przetrwać, ale mimo wszystko - poza. Natomiast w piosence Pet Shop Boys mamy prawie że kamerę CCTV wsadzoną do sypialni, ale outsiderów brakuje, nawet sny nie wykroczą w tym świecie poza specyficzną normę...



recycling

Temat na dziś, czyli "recycling", można odebrać pejoratywnie - śmieci przerabiane na coś, co się wciska klientowi jako świeżynkę, a śmieci wiadomo, albo to już od nowości byle jakie, albo przez jakiś krótki okres ważności pachnące i akceptowalne, ale potem już zużyte i wyświechtane, albo i co gorsza, zaśmierdłe. Można także pójść w ekologię, przyrodę, równowagę w naturze i do recyklingu ustosunkować się pozytywnie, tylko brać i podziwiać te sukienki haute couture wydziergane z jednorazowych woreczków czy mozaiki układane z klawiszy wyszarpanych ze starych klawiatur. Co kto woli.


Na początek film z 1927, Fritz Lang, ekspresjonizm niemiecki, fantastyka naukowa, pierwszy ekranowy robot/android, w dodatku (w sumie - jakże by inaczej?) kobieta. 


Tak mniej więcej po środku, Madonna i jej ''Express Yourself":


...oraz the Pet Shop Boys, czyli dwaj obywatele, którym się czasem coś w naszej rzeczywistości nie podoba, coś tam ich uwiera.

Tennantowi i Lowe zdarza się od czasu do czasu trzepnąć solidnie upolitycznionym tekstem, co osobiście znajduję bardzo pouczającym i wartym doceniania. Panowie robią to na swój sposób - z typowo angielską flegmą i nieco spaczonym poczuciem humoru. Oczekiwałby naiwny odbiorca miłej, nieinwazyjnej muzyki do tańca albo np. prac domowych, ewentualnie zakupów, a tu - jakiś zgrzyt, pęknięcie, coś jakby fanga w nos znienacka, no hiszpańska inkwizycja po prostu wpada z wizytą. A tej, jak wiadomo, nikt się spodziewał. 

Bo czy wypada o polityce śpiewać pod muzykę do tańca? Czyż prawa do buntu nie mają jedynie moszujący, żylaści i sękaci w skórzanych opiętych portkach, albo wypsychodelizowani progresywni, o ciężkim spojrzeniu spod rogowych oprawek...? Muzyka do tańca! do tańca, na klawiaturach robiona!!! wesoła, rytmiczna i skoczna, bum bum bum łup - i do tego krytyka społeczna? jakieś tam sprzeciwy i obiekcje...? Jak to tak...?

Ano, ano, bywa, choć wiem, że nie do każdego trafia. Cytując tekst Tennanta: 

She's made you some kind of laughing stock
Because you dance to disco, and you don't like rock

Niektórzy po prostu nie przełkną tego oksymoronu. Muzyka pop + poezja zaangażowana. Jestem w stanie zrozumieć, że to może być według niektórych podobne do perfum Womanity Thierry Muglera (zapach słodkich kwiatów ze słoną nutką kawioru). Inni z kolei - doceniają (szczerze polecam opracowanie Eryka Ostrowskiego, Neil Tennant - POEZJA WOBEC AIDS - TO NIE STANIE SIĘ TUTAJ; Ostrowski idzie w rejony nieco inne, niż poletko, na które mam jeszcze zamiar tu zaglądać, ale robi to doprawdy świetnie).

No ale wracając do tematu. Takie koncertowe nagranie kawałka, oryginalnie stworzonego dla pewnego wdzięcznego blond dziewczęcia imieniem Patsy Kensit:


Tekst niby prosty, ale ja bym tu powiedziała - epigramatyczny. I ten marszowy, równy krok. Nie wiem jak wam, ale mnie się tu uruchamia cała kaskada skojarzeń, przede wszystkim takich ze słowem junta w tle. 

...co wszystko biorąc pod uwagę, żadną niespodzianką nie będzie ostatnie na dziś wideo:



naśladownictwo

Dzisiaj (dość) krótko.

Nie wiem, jak wy, ale ja uwielbiam relaksować się, słuchając porad Michelle Phan.

Michelle jest piękna i ma piękny, kojący, spokojny, łagodny, aksamitny głos. Jest uśmiechnięta, tak delikatnie, ot - emanując pogoda ducha i wewnętrzną równowagą. No ale przede wszystkim bardzo fachowo pokazuje, jak się sprawnie umalować i do czego służą te wszystkie pędzelki, pędzle, patyczki, kremy, bazy, fluidy, żele, pudry, pigmenty i tak dalej - a dalej może być bardzo daleko, bo jak wiadomo, przemysł kosmetyczny oparty o produkty ropopochodne to potęga.


Tu wrzuciłam akurat jeden z jej starszych filmików; Michelle ma oczywiście swój stale aktualizowany kanał. A zaczynała niczym ten Kopciuszek, niepozornie i chyba faktycznie po amatorsku. Szybko jednak została dostrzeżona i pstryk! z amatorki zamieniona w ambasadorkę tej albo tamtej marki.

Michelle czasem pokazuje tanie sztuczki typu jak zrobić na włosach loki, używając skrawków starego t-shirta, albo jak zamiast toniku posłużyć się wodą ryżową (dwa pożyteczne tricki w jednym: doskonale sypki po ugotowaniu i smaczny ryż oraz darmowy płyn do tonizowania skóry - wystarczy wziąć ryż, ale taki bez pestycydów uprawiany, i płukać go zimną wodą tak długo, dopóki woda nie będzie przezroczysta), częściej jednak stosuje w swoich prezentacjach kosmetyki konkretnie obrandowane i o konkretnych cenach. W ogóle sporo tego stosuje, choć jak już o ilościach/warstwach/pokładach podkładów mowa, mistrzynią była tu (bo ostatnimi czasy jakby spasowała) Cassandra Bankson:


Cassandrę rozumiem nawet lepiej niż Michelle.

W ogóle rozumiem i Michelle, i Cassandrę. Żeby nie było. Człowiek od bardzo, bardzo dawna (chyba od początków bycia człowiekiem) miał tendencję do ozdabiania i modyfikowania swojego ciała. Ciało kusi, aby coś z nim robić, poddać go tej czy innej obróbce. Ludzie lubią również rzeczy ładne, najlepiej świecące. I żeby jeszcze pachniały - ładnie i mocno, bo węch nam się litościwie stępił w tym cywilizacyjnym tłoku.

Czy to źle czynić sztukę z nakładania szminki?

Niektórzy mówią, że źle - bo konsumpcja, bo skupienie na powierzchowności, bo zamiast na zblendowany róż (z lekkim konturowaniem bronzerem) tapping brushem wklepywać fixer jedna z drugą napisałaby sonet, albo chociażby artykuł do punktowanego czasopisma.

No dobra, ale przejdźmy do compare&contrast (nie, nie chodziło o Michelle v. Cassandra).


Filmik ten nieodmiennie kojarzy mi się z innym, wyszperanym w odmętach You Tube, idealnie w temacie - bo nawet w tytule mamy compare&contrast:



Jakie z tego wnioski, można poczytać w publikacjach badaczy.

Ja bym powiedziała tak: człowiek lubi od czasu do czasu zrobić coś prostego w skomplikowany, regulowany zasadami sposób.

Lubi powstrzymać się od natychmiastowej gratyfikacji, aby czerpać przyjemność z dobrego współdziałania z innymi ludźmi.

Na przykład zagrać w jakąś grę.


siła telewizji

Dzisiejszy wpis sponsorują literki dM oraz R (wyartykułowane odpowiednio tylnojęzykowo i z charkotem), mamy bowiem do porównania dwie interpretacje pewnego utworu słowo-muzycznego.

Oto pierwsza z nich, czyli oryginał z roku 1986:


Chłopaki za młodych lat miewali przebłyski zaangażowania społeczno-ekologicznego i jakby się wsłuchać i wpatrzyć, mamy tu elegancką, lekko zalatującą cyberpunkiem (choć może to o cyberpunku to moje wishful thinking) krytykę zewnątrz-(mass-medialnie-)sterownego społeczeństwa konsumpcyjnego.

Utwór pochodzi z albumu Black Celebration, czyli płyty z definicji gotyckiej, i jak widać mrok wylewa się tu szeroką, miękką falą z ekranu. Gdy bardzo młody i świeży jeszcze Dave Gahan śpiewa take my hand, go back to the land ewidentnie czuć, że owszem tej propozycji trudno się oprzeć, ale skończy się to... wcale źle, jakieś aksamitne wstążeczki krępujące nasze nadgarstki i kostki i całkiem antykwaryczny (a jednak odpowiednio naostrzony) sztylecik przychodzą - no nie wiem czemu - na myśl... Bo na environmentalistę to on nie wygląda, i po co on chce do tego lasu? no po co? do drzew się będzie przytulał czy kaczki miętolił?


Ważnym elementem tego wideo jest samochód, który zatruwa spalinami nasze płuca, oraz telewizja, która zatruwa medialną papką nasze umysły. Jedno i drugie trzeba zwalczać - w tym przypadku, z zastosowaniem radykalnych środków.



Kimkolwiek jest adresat wyśpiewywanego tekstu (a żywię niejakie podejrzenie, iż to młoda, sprężystaotumaniona przez telewizję osoba płci żeńskiej), powinien pozbyć się narzuconego przez kulturę balastu, rozebrać się do mentalnie do naga - aż do gołych kości - i zacząć myśleć bez telewizyjnego wsparcia. Samodzielnie. 

Te "gołe kości" nieprzyjemnie jednak sugerują, że w zasadzie nie można od współczesnych ludzi podobnie heroicznych czynów wymagać, prędzej zemrą, całkowicie pozbędą się ciała/mięsa/życia, niż staną się jednostkami samodzielnymi. No i kolejny dylemat - adresat przekazu ma wyłamać się spod kontroli telewizji,   żeby przejść pod opiekuńcze skrzydła naszego nadawcy, który teraz powie, krok po kroku, co trzeba zrobić - wziąć go za rękę, pójść za nim do lasu, zrobić teraz to, a potem siamto...

Przejdźmy jednakże do literki R:


No, jak Till Lindemann śpiewem kusi nas w głąb ciemnego lasu, to zamiast sztyletu i aksamitek mamy lekko przerdzewiałą piłę mechaniczną, albo nawet i zwyczajny łom, i żadnych tam pasmanteryjnych fiu-bździu się nie spodziewamy, bo będą tylko solidne, wielokrotnie już wykorzystywane sznury.

Chodź, chodź do lasu, chodź za mną, tak chcę cię zobaczyć rozebraną...

Sam akcent Tilla zawsze makes my day, ale jak się przyjrzeć obrazkom - to trzeba, moim zdaniem, pochylić głowę i złożyć z uznaniem dłonie na piersi. 

W tekście ta nieszczęsna telewizja, co w zderzeniu z obrazami jest podwójnie sprytne - bo w pewnym sensie anachroniczne (nie było jej w powszechnych użyciu za Adolfa), a w pewnym bardzo a propos, bo przecież koledzy Adolfa wsławili się jako prekursorzy skutecznej propagandy na masową skalę.

No i tak, słowa mówią: "chodź, wyskocz z krępujących cię ciuchów", wracaj do prawdy, do źródeł, zdejmij okowy ograniczeń, ale ale - widzimy imprezę bardziej niż masową, ludzi owszem w trykotach lub po olimpijsku nago, za to poustawianych w równiutkie szeregi, pod idealnym, nieludzkim kątem. 


Na widok takich (jak wyżej) obrazków przypomina mi się zawsze Michael Ende i jego Momo, powieść z gatunku tych, co to niby dla dzieci, ale to tak tylko dla zmyłki. 

Momo opowiada o świecie, który z pobudek bardzo konsumpcyjnie zorientowanych (Stripped a la dM) powoli przeistacza się w świat nieprzyjemnie ujednolicony, szary i restrykcyjny (Stripped a la Rammstein). Jak się posiada wydanie bez ilustracji, to się nie widzi np. takiej ryciny autora:


...i jakby inaczej podchodzi do tego, co się czyta. Bo z ilustracją wiadomo, to i owo się przypomina. Na przykład takie coś:


...ale chyba nawet bardziej te monumentalne, stadionowe obrazki w choreografii Speera i Goebbelsa. Dreszcze po krzyżu gwarantowane, chociaż w warstwie werbalnej jeszcze nie aż tak dobitnie powiedziano, co się szykuje. 

(Nawiasem mówiąc, przykład z tym właśnie obrazkiem z Momo podawała prawie dziesięć lat temu na konferencji poświęconej literaturze dziecięcej prelegentka, której teraz nie jestem w stanie zidentyfikować; ale skojarzenie z Giorgio de Chirico jest całkiem moje.)

I co z tego wynika? 

Ano, w utworze literackim można wyróżnić jakiś tekst właściwy, ale nie jest on ograniczony, zamknięty i niezmienny. Nawet jeśli pozornie nie zmodyfikuje się tekstu właściwego (...a już wolę nawet nie patrzeć w stronę problemów przekładu), to zmiany w obrębie paratekstu sporo namieszają. A jest co zmieniać. Cytując Genette'a (1992), w poczet paratekstu zaliczają się:

tytuł, podtytuł, śródtytuł; przedmowy, posłowia, 
wstępy, uwagi od wydawcy itd.; 
noty na marginesie, u dołu strony, na końcu; epigrafy; 
ilustracje; wkładka reklamowa; 
notka na obwolucie lub opasce i wszystkie sygnały dodatkowe, 
pióra autora lub innych osób, tworzących otokę (zmienną) tekstu, 
niekiedy zaś komentarz oficjalny lub półoficjalny, którym czytelnik, 
choćby najbardziej purystyczny i najmniej skłaniający się ku erudycji zewnętrznej, 
nie zawsze potrafi się posługiwać z taką łatwością, 
z jaką chciałby to czynić lub utrzymuje, iż potrafi. 
(s. 320, Palimpsesty. Literatura drugiego stopnia. [w]: H. Markiewicz (red.), Współczesna teoria badań literackich za granicą, t. IV cz. 2. Kraków: Wydawnictwo Literackie)

W tzw. dzisiejszych czasach problem z paratekstem i granicami tekstu właściwego bywa palący, mamy przecież literaturę konwergencyjną w rodzaju Cathy's Book Weismana, Stewarta i Brigg, i możemy sobie np. zadzwonić do bohaterki. Albo nie możemy, bo w lokalizowanym wydaniu polskim istnieje opcja wysłania maila. Mała różnica? duża różnica?

Thomas Allen

Z książkami można robić wiele różnych rzeczy. Można je czytać, pisać, można też w nich rzeźbić. A potem robić temu zdjęcia.

Wprawdzie Małgorzata Musierowicz zapałała oburzeniem, wróć, w jednej z powieści Małgorzaty Musierowicz autor implikowany wyraża krańcowy i bardzo dydaktyczny niesmak z powodu wykorzystania (przyciętych laubzegą) książek do udekorowania ściany pewnej pizzerii (stosowny fragment zamieszczono następnie w jednym z podręczników do języka polskiego dla klasy bodajże szóstej szkoły podstawowej), no ale ja tu nie o prostym przycinaniu i nie o wystroju knajpy.

Dziś proponuję Thomasa Allena, amerykańskiego artystę, który bierze pulpowe wydania bardzo pulpowych powieścideł i przerabia je na takie np. cudeńka:



(oba zdjęcia stąd)

Przy tym drugim obrazku jak nic przypomina mi się stara, dobra piosenka


...a jak już tak, to tym bardziej się przypomina ten utwór, który jest dobry i ma dobre, to jest przygnębiające, zakończenie:


...tudzież jego ekranizacja, która - surprise, surprise - zakończenie ma optymistyczne, a jak się to ma do jakości filmu, spojlerować nie będę:


No ale wracając do Thomasa Allena - wycina on, ustawia, oświetla i fotografuje papierowych bohaterów, obsadzając ich w rolach chyba jednak nie do końca zgodnych z oryginalnym skryptem. Już same klimaty noir wprawiają mnie w czyste zachwycenie, a co dopiero, jeśli pod uwagę wziąć jakże zmyślne przeniesienie punktu ciężkości z tekstu werbalnego na obraz. Zresztą, zobaczcie sami, np. na blogu autora http://thomasallenonline.com/ albo tu czy też tu albo tu.

(znalezione tu)

Jednym słowem - och jak bym chciała mieć taką oryginalną fotografię na ścianie w moim salonie!

Tak jeszcze wracając do małych pomocników mamusi - no wiem, że jest taka piosenka po polsku z doliną lalek w tekście, ale ja nie o tym - bardziej się mi przypomina ta pani: http://www.flickr.com/photos/amazingstardolls/8147036534/.

Chapeau bas temu, kto wpadł na pomysł z lalką - nie-idealna gospodyni z przedmieść, która niby całą sobą zaprzecza idei Szczęśliwej Kury Domowej, ale jednocześnie, jak scenariusz każe, mniej więcej potulnie znosi przez osiem sezonów męża-patriarchalnego idiotę - upostaciowiona jako idealna, gładka i lśniąca chuda lala! po prostu wow!


Tak, Lynette Scavo miała maleńki epizod zapomnienia się w lekach, które mają uspakajać nadpobudliwe dzieci (pobudzając właściwe ośrodki mózgu), a na przeciążone życiem matki wpływają wprost przeciwnie...

Oj Lynette, Lynette, a nie lepiej by tobie było jakiegoś Harlequina poczytać? albo czegoś o inwazji kosmitów?

(praca Thomasa Allena - z tego artykułu)

Little Red Riding Hood


Zacznijmy od Czerwonego Kapturka.

Czerwony Kapturek miał, jak wszyscy wiemy, chorą babcię, której należało się stosowne wsparcie. Wyruszył więc w odwiedziny, niosąc w koszyczku wino i ciasto, ale - jak wszyscy wiemy - po drodze napotkał na przeszkodę w postaci Wilka.

Historia doskonale znana.

Pozwolę tu sobie zacytować inną brylującą na postkulturowych salonach celebrytkę (a właściwie Carlo Frabettiego):

- Naturalnie, że wiesz, kim jestem - stwierdza dziewczynka z dumą. - Zyskałam wielką sławę. Jestem najsławniejszą dziewczynką Świata Niedotykalnego. No, może obok Czerwonego Kapturka. Tyle, że ona jest o wiele starsza; miała więcej czasu, żeby dać się poznać. Poza tym ja przynajmniej znam swojego ojca i wiem, kiedy się urodziłam - czego ona nie może stwierdzić. No i ja jestem jedyna, podczas gdy Kapturków jest wiele, a niektóre potrafią ze sobą walczyć. Wiesz, że istnieje nawet Czerwony Kapturek kanibal? Razem z wilkiem poluje on na nierozważnych, którzy zapuszczają się w las, a potem oboje dzielą się łupem. [...] (Pałac o Stu Bramach, wydanie polskie 2008)

O cytowanej celebrytce będzie później, teraz o Kapturku.

Poczytać można o nim na doskonałym blogu SurLaLune Fairy Tales. Ja proponuję zabawę w "znajdź różnice".

Na początek Czerwony Kapturek, Który Wie, Czego Chce, I Na Pewno Nie Jest To Męska Dominacja, aczkolwiek nie pogardza też strojem, akcentującym jej trzeciorzędne cechy płciowe oraz gustuje w naturalnych futrach, zresztą sami zobaczcie.

Jest oczywiście i Kapturek bardziej do pooglądania, bo to szybciej i prościej wychodzi i każdy (mniej więcej) zrozumie, niezależnie od mowy ojczystej, którą się posługuje (eee nawiasem mówiąc, po angielsku mamy mowę matczyną, a po polsku? patriarchat panie, patriarchat):





...a skoro już myśl o poprawności politycznej zaświta nam w głowach, to się znajdzie i Kapturek poprawny politycznie, w duchu żiżkologii lacanowskiej czy jakoś tak.

Co do pozostałych Kapturków wartych poznania, to jeśli jakimś cudem ktoś jeszcze nie widział i nie słyszał, to jest i gra.


Gra nazywa się The Path i całkiem zasłużenie zdobyła wiele nagród i znalazła swoich naśladowców i w ogóle. Z pozoru jest prosta - masz Kapturka (jedną z sześciu sióstr), idziesz sobie do babci, ot taką właśnie drogą przez las...


Ale nie od tego człowiek ma rozum, aby grzecznie podążać utartymi szlakami - byśmy żadnej inteligencji nie wykształcili, jakby nas na tej sawannie nie korciło, żeby coś tam wiecznie kombinować, gdzieś tam pchać te małe, zręczne paluszki (cytując klasyka). Nasz Czerwony Kapturek może oczywiście iść gerade aus bez oglądania się na boki. Może jednak dokonać innego wyboru i zejść z bezpiecznego szlaku.

I w tym rzecz.

Wejść do lasu, żeby poznać prawdę o sobie.

Poniższy utwór nie pochodzi ze ścieżki do The Path (w grze robili ją Jarboe i Kris Force) ale też jest dobry, i też tak jakby o lesie.


O grze napisano i powiedziano już sporo, można pooglądać na You Tube niejedno "zagrajmy w..." (niektórzy vlogerzy pokusili się o naprawdę interesujące interpretacje). Jeśli jednak nie znacie jeszcze tej pozycji, po prostu zagrajcie - najlepiej z wieczora, ze słuchawkami na uszach. Zdecydowanie Robi Coś z Głową. 

Emily Dickinson powiedziała kiedyś o poezji:

If I read a book and it makes my whole body so cold no fire can warm me, 
I know that is poetry. 
If I feel physically as if the top of my head were taken off, 
I know that is poetry. 
These are the only ways I know it. Is there any other way? (Selected Letters)

Czy jeśli gra powoduje, że omalże fizycznie odczuwasz, jak twoja czaszka pęka, to możemy mówić o sztuce?