wpis z okazji 11 listopada

11 listopada jest polskim świętem narodowym. Uczciłam to święto tak jak lubię. Jak co roku, już od dobrych kilku lat, spędziłam miło czas, biesiadując ze znajomymi XVII-tkowymi rekonstruktorami w stylizowanej na dworek restauracji. Kazjaka i ciasno zawiązane suknie trochę uwierają, jeśli się niefrasobliwie za dużo zjada, ale o to w tym właśnie chodzi. Jest wesoło, jest pogodnie, ludzie o różnych poglądach siedzą przy jednym stole i pałaszują smaczne potrawy, popijając je lekkimi trunkami. Idylla taka, taka świąteczna. Śmieją się i warcholą, razem, wspólnie. Historia nie jest czymś, co dzieli - jest repozytorium produktywnych znaczeń. (Ok, wiem, Portos, Patos i Aramis. Nie pytajcie. Jest pierwsza w nocy.)

Ale dzisiaj chciałam napisać o czymś całkiem innym. No, może nie całkiem. 11 listopada, dokładnie 20 lat temu (bo był rok 1994, chyba, że coś mi się pomyliło, a w sumie mogło, bo było to dawno, i cały czas męczy mnie myśl, że to mógł być jednak 1995) wzięłam udział w pierwszym w moim życiu larpie, który był - tak przy okazji - jednym z pierwszych larpów w Polsce w ogóle.

Na tamtym etapie mojego życia, drogi blogu, czytałam namiętnie i w wielkich ilościach fantastykę naukową, ale w gry fabularne nie grałam. Nie byłam też w fandomie. Ale miałam na roku, na gdańskiej anglistyce, koleżankę, która ukończyła prywatne liceum (moja zawodna pamięć podpowiada, że było to Gdańskie Liceum Autonomiczne). Koleżanka, Ania, miała natomiast paczkę znajomych absolwentów i uczniów tegoż liceum, którzy zajmowali się (między innymi) organizowaniem gier terenowych z elementami fantastycznymi.

No i nadarzyła się okazja, aby wziąć udział w jednej z tych gier. Początkowo miałam być jedynie bohaterem niezależnym, czyli stać w odpowiednim kostiumie i charakteryzacji w pewnym punkcie lasu i odpowiadać na pytania zadawane przez członków dwóch grających drużyn, ale okazało się, że graczy stawiło się zbyt mało, aby sensownie poprowadzić fabułę, i pozwolono mi na aktywny udział, czyli przyłączenie się do drużyny - bodajże Księcia.

Koncepcja gry była taka: biegamy po lesie (pod Sopotem) od punktu (z bohaterem niezależnym lub jakimiś materialnymi wskazówkami) do punktu, zbieramy wskazówki, byle szybciej, niż ta druga drużyna. Odnajdujemy skrzynię ze skarbami. Mieliśmy stroje, zalecane było stylizowanie wypowiedzi i wcielanie się w role. Końcem wieńczącym dzieło miało być wspólne ognisko. O ile pamiętam, skarbem była skrzynka z jadłem - na ognisko.

Pogoda była piękna; ciepło, bezdeszczowo. Na poniższym, słabej jakości (skan ze zdjęcia robionego bez lampy błyskowej w zamglonym lesie) widać moją osobę w stroju stylizowanym na wiedźmę. To na pierwszym planie to karimata, służąca jako mata izolacyjna vel ochrona przed wilkiem.


Larp, bo był to larp, rozpoczął się bardzo wczesnym ranem, a zakończył, absolutnie niezgodnie z planem, tak mniej więcej około czwartej w nocy.

Ognisko się nie odbyło, a przynajmniej nie takie, jakie było planowane (chyba, że coś mieszam, pamięć... niepamięć). Co pamiętam, to człowieka w jakiejś stylizowanej zbroi, wchodzącego po pas do takiego niedużego oczka wodnego, aby wyciągnąć coś, co tam na dnie ukryto - mój, mój, wtedy nie znałam takich mądrych określeń jak "immersja" czy "flow", ale zobaczyć to, odczuć to, oj to było COŚ. Facet w zbroi włazi do jeziorka, przy świetle księżyca, wśród bagien. No tak po prostu włazi. Po pas. Sama zamoczyłam nogi, gdy stopa omsknęła mi się na wąskim przejściu przez bagno. To wszystko było bardzo wyczerpujące fizycznie, ale i ekscytujące.

Aha, pamiętam także szkielet smoka zrobiony z gałęzi i desek, całkiem całkiem profesjonalnie. Oraz gruszki polane keczupem i ponadziewane na zaostrzone kijki, które robiły za czaszki wrogów (czyich konkretnie, nie pamiętam). Te gruszki były naprawdę przerażające.

Muszę dorwać ludzi, którzy zajmują się historią ruchu larpowego w Polsce, i poustalać fakty (czy 1994, czy 1995, kto konkretnie to organizował). Mam jeszcze kilka nieostrych fotek, ale są na nich inne osoby, więc nie zamieszczam.