uroki Tupperware, albo ciasto drożdżowe


Ten pan na zdjęciu to oczywiście J.J. LaRoche z Mentalisty. Z czym kojarzy się LaRoche? Z pojemnikiem od Tupperware (w którym przechowuje coś bardzo cennego, o czym nikt jednak nie powinien się dowiedzieć).

Zaczynamy od LaRoche, ponieważ dziś będzie o pieczeniu ciasta według przepisu wykorzystującego plastikowy, szczelny pojemnik i lodówkę.

Przepis mam od kogoś tam, kto dostał go od innej osoby. Ponoć ma to jakiś związek z Radiem Maryja i tamtejszymi programami kulinarnymi. Nie wiem.

Pomysł, aby upiec ciasto, wziął się od porzeczek. Bo co można zrobić z ogromnymi, obezwładniającymi ilościami czarnych porzeczek? Porzeczki są ogromne, słodkie, z nutą kwaskowatej porzeczkowatości, zacnym aromatem pluskiew, w pełni ekologiczne, własnoręcznie uprawiane – problem jedynie z ich natłokiem, kumulacją i nawałem.

Porzeczki można komuś oddać. Można zrobić nalewkę lub wino.

Można umyte czarne porzeczki wsypać do miseczki, dodać plasterki banana, ozdobić solidnym kleksem z jogurtu greckiego, oprószyć to (jak ktoś chce) cukrem i posypać cynamonem. Boskie zestawienie.

Można też upiec prosty placek drożdżowy z czarnymi porzeczkami.

Tu dygresja. Było o wodzie toaletowej Berkeley Square (zapach limonki i szałwii we flakonie jak z lat 1920-tych). Firma ma w swej ofercie także słodsze porzeczkowe perfumy, gęstsze, bardziej esencjonalne, z nutami m. in. bergamotki, pieprzu, wanilii i kokosa. Takie imprezowo-buduarowe bardziej. Z większym wyrazem, a przez ten flakon i ech, ilustrację na kartoniku, kolejny must have dla wielbicielek Poirota.


Ale, ale, przejdźmy z buduaru do kuchni. Jak już kiedyś pisałam, logicznym jest, aby gotować szybko i nie dokładając sobie pracy. Czego dzisiejsze ciasto będzie doskonałym przykładem, bo jest bardzo proste w wykonaniu i nie zabiera czasu.

Przede wszystkim, nie wymaga użycia miksera czy malaksera (co zawsze jednak wiąże się z wydobywaniem sprzętu z szafki, montowaniem go, a potem myciem i czyszczeniem, i upychaniem na powrót w mrokach kuchni). Jedyne, co musimy zrobić, to wsypywać kolejne produkty do miski (etap I), a potem (etap II) wymieszać je łyżką – tak jak ciasto na muffiny. Potrzebna jest też lodówka. W efekcie mamy dobry, lekko wilgotny, zbity – ale bez zakalca – placek drożdżowy. Nie jest może tak puszysty i wyrośnięty jak np. drożdżowe z przepisu mojej mamy, ale oszczędzamy sobie za to wiele czasu i ambarasu, a ostatecznie ciasto też jest pyszne (musicie mi uwierzyć, nie potrafię robię fachowych fotek potrawom, ba! nawet się nie staram).

Ważna uwaga: zasadniczo, ciasto robi się w dwóch etapach, z dnia na dzień, część czynności wykonując wieczorem, a część rano. Można też etap I wykonać rano, a ciasto piec w południe - kilka godzin przerwy musi być.

Przejdźmy do etapu I-go.

Pod ręką powinniśmy mieć:
  • głęboką miskę, najlepiej z dopasowaną pokrywką, albo taką, która da się szczelnie przykryć; ja mam miskę od Tupperware, inne pojemniki tej firmy też mam, niektóre nawet trzymam w zamrażalniku, ale nie, nie przechowuję tam – spojler alert! spojler alert! - delikatnych części ciała niedobrych ludzi;
  • 5 jajek;
  • opakowanie mąki pszennej, jaką tam lubimy do ciast drożdżowych (ja używam pół na pół pełnoziarnistej pszennej i zwykłej generycznej pszennej tortowej);
  • paczkę cukru;
  • cukier wanilinowy lub waniliowy lub inne podobne dodatki;
  • jak ktoś ma i lubi zaszaleć, szafran, ewentualnie kurkumę;
  • butelkę z olejem, ja używam ryżowego;
  • mleko;
  • drożdże (kostkę 100 gr);
  • ewentualnie cytrynę (ekologiczną i umytą, albo zwykłą i bardzo sparzoną i wyszorowaną)
Z narzędzi potrzebne będzie jeszcze sitko (niekoniecznie), kubek z arcorocu (jako miarka), widelec (do roztrzepania jajek) i łyżka.

Czyli podsumowując:
  • mąka, mleko, jajka, tłuszcz (olej), cukier, drożdże, aromaty;
  • miska z deklem, kubek, sitko, widelec i łyżka
Na etapie I niczego (poza jajami) nie mieszamy, ładujemy do miski warstwami. Bez mieszania. Tak po prostu.

Do miski wsypujemy więc pokruszone drożdże (100 gr).

Na drożdże wsypujemy cukier (1 kubek) i cukier wanilinowy.

Na to lejemy ok. 3/4 kubka oleju.

Dorzucamy roztrzepane (np. w kubku) 5 całych jaj.

Zalewamy 3/4 kubka mleka (zimnego).

Dodajemy otartą skórkę z cytryny.

Zasypujemy 2 kubkami mąki (przesiewając przez sitko).


Inaczej niż typowe ciasto drożdżowe, to ciasto nie rośnie w cieple (spokój, brak przeciągów, szmatka na misce i zaklinanie duchów domowych), tylko całkiem na odwrót – pracę drożdży musimy spowolnić (stąd mleko ma być zimne, z lodówki, albo po prostu w temp. pokojowej, ale nie podgrzane).

Naszą miskę nakrywamy deklem i wstawiamy do lodówki na całą noc, ewentualnie na kilka godzin; robiłam ten placek na sposób rano zaczyn-pieczenie w południe i też wychodził.

Etap II-gi.

Dosypujemy do naszej michy kolejne 2 kubki mąki, najlepiej przesianej przez sitko.

Mieszamy łyżką aż do konsystencji lepkiej i kleistej. Na gładko, ale tylko łyżką, jak wspomniane już muffiny. Dodajemy ewentualnie nieco mleka, jeśli ciasto jest zbyt gęste.

Wylewamy na blaszkę wysmarowaną tłuszczem, wkładamy do zimnego piekarnika, nastawiamy go na 180 stopni i pieczemy – w moim to ok. 50 minut z termoobiegiem przy pełnych proporcjach (czasami robię z tego ciasta szybkie małe babeczki w formach do muffinów, wtedy oczywiście pieczenie trwa krótko, tak ze 25 minut). 



Chyba trochę za duża temperatur była, skórka nieco zbyt ciemna, ale smakowo wyszło w porządku. 

A teraz jeszcze o Tupperware. Nie, nie jestem dystrybutorką produktów tej firmy. Ale nie mogę nie napisać o pewnym proceduralu, w którym było i o jej produktach, i o dystrybuujących je kobietach.

Chodzi o dzieło Jerrego Bruckheimera, Cold Case (u nas zdaje się jako Dowody Zbrodni, no tak, klasyka przekładu tytułów filmowych). Jak to w stajni Bruckheimera, mamy tu Patos, Patos i Patos, ale serial (siedem sezonów od 2003) nie jest zły. Są oczywiście odcinki gorsze, ale ogólnie - jak to się mówi - nie obraża. Podstawową koncepcją jest to zderzanie współczesności i przeszłości; dzielna filadelfijska pani policjant Lilly Rush odgrzebuje (czasami dosłownie) stare zbrodnie, tytułowe "enki", sprawy niewyjaśnione w swoim czasie.


Schemat jest taki:
- pojawia się nowy świadek/ktoś, kto decyduje się zeznawać/bliski osoby zaginionej;
- Lilly Rush przepytuje świadków, bada miejsce zbrodni itd.  i zestawia fakty;
- sprawa bardzo często dotyczy jakiegoś konkretnego problemu społecznego (np. emancypacji kobiet poprzez pracę w czasie drugiej wojny światowej), czasem bywa związana z przełomowymi dla Ameryki wydarzeniami (jak np. festiwal Woodstock czy radiowa transmisja Wojny Światów);
- mamy mnóstwo perfekcyjnie nakręconych scen "z przeszłości" (scenografia, charakteryzacja aktorów albo po dwóch aktorów, jako postać "wtedy" i postać "obecnie", no i przede wszystkim - świetnie dopasowana muzyka z epoki; tak, oczywiście, w odcinkach odnoszących się do lat dziewięćdziesiątych i osiemdziesiątych pięciokrotnie pojawiają się kawałki Depeche Mode, w tym "Never Let Me Down Again" w odcinku pierwszym trzeciego sezonu, "Family");
- oczywiście, świadkowie pamiętają dokładnie, co robili 23 maja roku 1987 o godzinie 16.30, dzięki czemu Lilly i jej zespół dochodzą prawdy;
- gdy sprawca zostaje ujęty, widzimy świadków, sprawcę oraz ofiarę sprzed lat, w strojach z epoki, wmieszanych w tłum współczesnych przechodniów i policjantów; duch ofiary odzyskuje spokój... ducha, a akta zamkniętej sprawy trafiają do archiwum.

Jak się przymknie jedno oko na bzdurki typu doskonała pamięć świadków i uodporni na Patos, drugim można bardzo przyjemnie pooglądać. Zagadki kryminalne są na porządnym poziomie, a powroty do przeszłości (najstarsza sprawa miała związek z walką sufrażystek o prawo kobiet do głosowania) wciągają i fascynują precyzją wykonania. Nie jest to jednak, oczywiście, serial dokumentalny, to znaczy - jest to na tyle dokument, na ile każdy amerykański procedural nim jest, i jak się wie, jak go odczytywać, można wysnuć wiele ciekawych wniosków.

Trzeci odcinek szóstego sezonu Cold Case (12 października 2008) nosi nazwę "Wednesday's Women". Żeby nie spojlować za bardzo: przestępstwo popełniono w roku 1964, w niejasnych okolicznościach zginęła biała, dobrze sytuowana młoda kobieta, akwizytorka Tupperware. W trakcie śledztwa okazuje się, że miski i pudełka były tylko - nomen omen - przykrywką dla całkiem innej, całkowicie bezinteresownej działalności. Panie z północnego wschodu Stanów na przekór stereotypowi kury domowej, niewystawiającej nosa poza kuchnię i spotkania przy grillu na ślicznie przystrzyżonych trawniczku, regularnie jeździły na głębokie Południe, aby pomagać w organizacji sieci tajnych szkół dla czarnoskórej młodzieży.

Scenarzystów Cold Case zainspirowały autentyczne wydarzenia. Film jest fikcją, ale opartą na tym gorzkim ziarnku prawdy (o filmie stricte dokumentalnym tu). Prawdziwa była na przykład Viola Liuzzo, zamordowana przez Ku Klux Klan, której śmierć dość swobodnie wykorzystano w "Wednesday's Woman".

(zdjęcie z artykuły z Wikipedii)

Prawdziwe były kobiety z różnych środowisk (wyznaniowo, rasowo), które organizowały tzw. Wednesdays in Mississippi. 

Z czym kojarzymy rewolucjonistę? aktywistę? no, raczej nie z zamożną paniusią z dobrej dzielnicy, prawda? A takie właśnie kobiety porywały się na coś, co w tamtych czasach było absolutnie nie do pomyślenia dla wielu. I jak pokazał przykład chociażby Violi Liuzzo, za co można było słono zapłacić.

Zapłacić życiem za to, że chciało się nie tylko upinać firanki i pielęgnować wisterię, ale także, cytując za stroną o WIMS:

Build bridges of understanding. 
Be a ministry of presence. 
Bring hope. 
Open the eyes of northern women to conditions in Mississippi. 
Use women as catalysts for change. 

Na koniec, tak dla ilustracji, spojlerogenne ostatnie sceny Cold Case'owych "Wednesday's Women" (widzimy przenikanie się przeszłości i teraźniejszości, no i wiadome lokowanie produktu). I smacznego ciasta.


Never Let Me Down...

Nieczęsto wchodzę na Onet, chyba dlatego, że czytając wiadomości, lubię poczytać też i komentarze, a jakie są na Onecie, wszyscy wiemy. Można sobie tam czasem wejść dla jaj albo dla celów poznawczych. Czasem. No ale, mam na smartfonie taką aplikację, agregującą najpopularniejsze niusy z danego wycinka czasu i gdy jestem tak pozornie off line, off work i off cywilizacja, pozornie, bo jednak w zasięgu mojego operatora sieci, bywa, że wpadam na Onet.

Wpis inspirowanym materiałem z Onetu, ale po kolei.

Jutro koncert Depeche Mode w Warszawie, na Stadionie Narodowym. Słusznie, że na Narodowym, bo przecież to my, Polacy, wymyśliliśmy swego czasu niespotykaną na skalę światową subkulturę depeszy. Ach, byli czasy... prawdziwi depesze, potem pseudodepesze (wysyp świeżych fanów po Violatorze), te różyczki malowane sprayem (gdzieniegdzie jeszcze do znalezienia na murach), te depoteki... Część tych wspaniałości zachowała się zresztą do dziś - nie mówię o różyczkach i literkach na nieocieplonych jeszcze styropianem ścianach bloków - mam na myśli działania ludzi, którzy żyją tą muzyką i wokół niej się organizują (fora, zloty, imprezy, fanarty).

(z Amazonu)

Jak przystało na wielkie wydarzenie muzyczne w sezonie ogórkowym, w prasie mainstreamowej sporo o zespole, najczęściej na nutę: Jak Oni To Robią, Że Jeszcze Żyją? Okołokoncertową ciekawostką promocyjną było wypuszczenie (jakoś w czerwcu) w Biedronkach serii koszulek (szytych w Bangladeszu) z licencjonowanymi nadrukami; paragon za koszulkę uprawniał do udziału w konkursie o bilet. Koszulka Depeche Mode. Szyta w Bangladeszu. Do kupienia za 19,90. W Biedronce.


(fotka sklepu, zapożyczona stąd
gdzie sprawę - w tym błyskawiczne zejście rzeczonego 
towaru ze sklepów - gruntownie przedyskutowano)

Czy może być coś bardziej deprymującego?

Bangladesz. Biedronka. 19,90 zł.

Nie oparłam się.

Kupiłam.

Dwie.

Damskie ( inne niż te wyżej), z różyczką.

Skoro Music for the Masses, to for the masses. Biedronka pasuje lepiej niż bardzo.

Ale wracając do punktu wyjścia, czyli do Onetu.

Onet ogłosił był konkurs, i oto jego rezultat. Za najlepszy kawałek dM uznano "Never Let Me Down Again", konkurs wygrała, jak podaje Onet, Agnieszka Śmigaj, opisując (patrz link wyżej) szczegółowo swój wybór.

Jakby ktoś mnie pytał, jaki jest najlepszy kawałek dM, też bym wskazała na "Never Let Me Down Again", aczkolwiek moją decyzję uzasadniłabym nieco inaczej.

Agnieszka Śmigaj skoncentrowała się na warstwie muzycznej, na dźwiękach. I słusznie.



Czy forma i treść to jak dwie strony monety, jak awers i rewers? czy bardziej jak naczynie i zawarty w nim płyn, jak kielich i wino? Lata nauki w polskiej szkole nauczyły mnie szukać osobno środków stylistycznych, rymów, wersów, formy, a osobno tego, "co autor miał na myśli". Na szczęście na studiach wybito mi taki podział z głowy, gdzieś tam po drodze pojawili się rosyjscy formaliści, więc kielich i wlana do niego ciecz, treść wypełniająca formę, forma jako nośnik treści.

Nie potrafiłabym tak jak zwyciężczyni konkursu opisać tej muzyki, ale generalnie się z nią zgadzam - przestrzeń i ten dziwny niepokój, ten niejasny, chłodny dreszcz.

Jednak dla mnie "Never Let Me Down Again" to przede wszystkim, i nieco na przekór temu, co wyżej, arcydzieło sztuki słowa.

Zacznijmy od tego, że (jak często u dM), pojawia się w tym tekście zwrot, należący do ukochanej przez każdego adepta filologii angielskiej kategorii phrasali. W ogóle sporo tu fixed phrases. Pojawiają się, bo i mowa to potoczna, proste słowa, ot, codzienny język. Mamy więc np. "to let somebody down", czyli zawieść czyjeś zaufanie, rozczarować.

I hope he never lets me down again

...mówi nasz podmiot liryczny i wiemy już, że to rozczarowanie nastąpiło ("again"), że w przeszłości nie było do końca tak, jak miało być. Podmiot liryczny ma nadzieję, że to się już nie powtórzy, ale mówi to w taki sposób, że wiemy także, iż szanse, jeśli są, to raczej na ponowną porażkę.

He knows where he's taking me
Taking me where I want to be

Bo to on, ten "najlepszy przyjaciel", wie, gdzie nasz podmiot liryczny zabiera. Jemu trzeba bezgranicznie ufać, on trzyma władzę ("As long as I remember who's wearing the trousers"). Podmiot nie wie, dokąd zmierza - jest zależny, słabszy, poddany nie swojej woli. Ale zaraz dodaje, że to w sumie dobrze, że tego właśnie chce. Tak ma być.

Jadą sobie na przejażdżkę.

Świat ich mija, oni unoszą się ponad światem. 

Nie chce się wracać do szarej rzeczywistości.

We're flying high
We're watching the world pass us by
Never want to come down
Never want to put my feet back down
On the ground

I tu kryje się całe proste piękno tego tekstu. Można go bowiem z powodzeniem odczytać jako piosenkę o nieco niezdrowej, uzależniającej miłości. Można, kto nam zabroni. Znając jednak kontekst - widzimy, że tak poza tym jest to kawałek o miłości do uzależnienia ("we're flying high"). O nałogu, o którym się dobrze czyta (np. w cyberpunkowych opowiadaniach Gibsona) i który się dobrze ogląda na filmie. Znacznie gorzej, a właściwie paskudnie, bywa z tym na co dzień. 

See the stars, they're shining bright

Jak w "Lucy and the Sky with Diamonds". Niebo pełne iskrzących się gwiazd.

Everything is alright tonight

...zapewnienie, którzy brzmi jak zaklinanie rzeczywistości. 

Piosenka, choć piękna i romantyczna, jest smutna i przerażająca.

Odlatujemy wysoko
Obserwujemy mijający świat
Nigdy nie opaść
Nigdy nie stanąć twardo na ziemi

Wybieram się na przejażdżkę
Z najlepszym przyjacielem
Mam nadzieję, że już więcej mnie nie zawiedzie
Obiecuje, że to całkiem bezpieczne
Byle tylko pamiętać, kto tu rządzi
Mam nadzieję, że już więcej mnie nie zawiedzie

Nigdy mnie nie zawiedź

Widzisz? gwiazdy tak jasno świecą
Tej nocy wszystko jest tak jak trzeba

No i najfajniejsze jest właśnie to, że to nie jest ani wyłącznie o złej miłości, ani wyłącznie o narkotykach. Że może być jednocześnie o jednym i o drugim, a tworzące się interferencje tylko dodają całości smaku.

Motyw przejażdżki z ukochanym kojarzy mi się z takim jednym wierszem Emily Dickinson, choć tu u dM mamy bardziej retro brykę a la wóz, na który podrywał swoje ofiary morderca-celebryta z Tucson (o panu Charlsie Schmidcie do poczytania tu), a tam elegancki powozik. Jedna i druga wycieczka prowadzą, cóż, do końca.

(ilustrująca ideę wypasionej bryki fotka pochodzi stąd - skądinąd wpis 
oparty o SparkNotes, bo opowiadanie nawiązujące do wyczynów Charlsa 
jest w Stanach nieźle wałkowaną lekturą, ale o tym innym razem)

Because I could not stop for Death – (479)

Because I could not stop for Death –
He kindly stopped for me –
The Carriage held but just Ourselves –
And Immortality.

We slowly drove – He knew no haste
And I had put away
My labor and my leisure too,
For His Civility –

We passed the School, where Children strove
At Recess – in the Ring –
We passed the Fields of Gazing Grain –
We passed the Setting Sun –

Or rather – He passed Us –
The Dews drew quivering and Chill –
For only Gossamer, my Gown –
My Tippet – only Tulle –

We paused before a House that seemed
A Swelling of the Ground –
The Roof was scarcely visible –
The Cornice – in the Ground –

Since then – 'tis Centuries – and yet
Feels shorter than the Day
I first surmised the Horses' Heads
Were toward Eternity –

Smutek "Never Let Me Down Again", to zaklinanie rzeczywistości, chwytanie się szczęścia tam, gdzie zasadniczo do czynienia mamy z ponura dezintegracją, przypomina mi (nagradzane!) wideo do innego kawałka dM - jak popatrzymy uważnie na twarz dziewczyny pod sam samiuteńki koniec nagrania... fajnie nie jest. 


Oj nie jest.

Na koniec - polecam doskonałe opowiadanie "Damaszek" napisane przez Daryla Gregory'ego. Ukazało się w tomie Kroki w nieznane 2008 (Solaris). Jest tam bardzo hmm smakowite (kto czytał, ten wie) odniesienie do "Personal Jesus" (bo "Personal Jesus" w ogóle jest ulubioną do cytowania w popkulturze piosenką dM). 

Robi wrażenie i jest fajne. A kilka innych tekstów tego autora tutaj.

limonka & szałwia muszktałowa

Premiera ekranizacji Wielkiego Gatsby'ego już za nami. Miałam coś napisać o filmie zaraz po, ale nie zdążyłam, a potem się odleżało. Film generalnie bardzo mi się podobał, chociaż miał nieprzyjemne, użyjmy tego słowa, lagi, tak od mniej więcej połowy. Podobało mi się uatrakcyjnienie - dla widza współczesnego i hmm, młodzieżowego - treści, w druku nie aż tak dobitnych: teraz, dzięki bombastycznym scenom i wypasionej muzyce, już każdy gimnazjalista wie, że melanże u Gatsby'ego były mega, wyczesane i na dużym coolu, z rozmachem i odpowiednimi ilościami używek. No bo niby w opisie człowiek to wszystko miał podane, ale zobaczyć, prawie dotknąć, ech, to jednak przemawia - zwłaszcza do młodzieży - chyba silniej.

Co ja się tak uczepiłam młodzieży?

Zaraz po premierze napisałam na fejsie, że super film, kolejny, w którym zabijają Di Caprio. Pewien znajomy obruszył się, że to nieładnie spojlować. A mnie by do głowy nie przyszło, że jest na tej planecie jeszcze ktoś, kto by nie znał tej fabuły. Taka zamerykanizowana jestem; dla Amerykanów ta powieść to prawie jak Dziady, albo Przedwiośnie - każde dziecię szkolne musi ją znać oraz doceniać wielkość. No dobrze, zgoda, to jeszcze nie znaczy, że każdy w USA to czytał, tak wiecie, w całości. Na szczęście są SparkNotes i tym podobne witryny. No i kolejny film.

Film niebrzydki - mnie się podoba takie przerysowanie i umagicznienie rzeczywistości, taka technikolorowa rzewność i ten słodki dramat, wszystko prawie bajkowe, w końcu powieść zarazem tworzyła i demontowała mit, i to jak trafnie. Najciekawsze teksty literatury amerykańskiej to te tworzone na przekór. Ale mimo wszystko, miałam takie (patrz niżej) nieodparte skojarzenie...


...które mnie dziś, za sprawą linka na Facebooku (courtesy of John Wick) do pewnego filmiku, kolejny raz dopadło.

Filmik - do podziwiania i do myślenia. Ok, każdy film, jakiekolwiek zapośredniczanie, kadrowanie, montowanie, oświetlanie, jest przetwarzaniem tej tzw. rzeczywistości. Czasami widać to bardziej. Bardzo mocno. Chyba nikt nie spodziewa się, że pałace elfów z filmów Jacksona są prawdziwymi pałacami elfów, ani nawet, że wybudowano je w całości i gdzieś tam sobie, kompletne, okazałe, stoją. Każdy wie, że Nowy York z filmu o amerykańskim Dyzmie to nie są zdjęcia archiwalne ani nie makieta. Ale mimo wszystko... to robi wrażenie:


Przez to wszystko nie mogłam się dzisiaj oprzeć przecenie (bądźmy szczerzy, nawet nie próbowałam) i nabyłam drogą kupna takie coś:


Jest to woda toaletowa firmy Berkeley Square. Firma wypuszcza kosmetyki w tej właśnie stylistyce, bardzo angielskie i bardzo art deco - oto kartonik:


Mniejsza o zawartość, taki retro flakon i taki kartonik po prostu proszą się o zakupienie przed wakacjami - masz to w walizce i czujesz się jak jedna z dam proszących o pomoc Herculesa Poirot... nawet jeśli nie jesteś na pokładzie wycieczkowca płynącego po Nilu, w wiejskiej posiadłości w jakimś -shire czy na tenisowym korcie...

Zawartość zresztą godna polecenia, jeśli ktoś lubi bardzo lekkie, cytrusowo-zielone wody o bardzo słabej projekcji; po jakimś czasie wychodzi z niej jakaś słodka mandarynka czy wręcz landrynka, ale całość ma w sobie taki właśnie maskulinistyczny, ale nie do końca, urok flappera (flapper poniżej).


Ech, byli czasy... 

A wracając do Jamesa Gatza - każdy ma takiego Gatsby'ego, na jakiego zasłużył; oto nasz (i nasze podlotki):


...i na koniec - nie byłoby do kompletu, gdyby nie komentarz Kaczmarskiego, który chyba do wszystkiego co ważne jakiś komentarz potrafił wystosować: