wpis z okazji 11 listopada

11 listopada jest polskim świętem narodowym. Uczciłam to święto tak jak lubię. Jak co roku, już od dobrych kilku lat, spędziłam miło czas, biesiadując ze znajomymi XVII-tkowymi rekonstruktorami w stylizowanej na dworek restauracji. Kazjaka i ciasno zawiązane suknie trochę uwierają, jeśli się niefrasobliwie za dużo zjada, ale o to w tym właśnie chodzi. Jest wesoło, jest pogodnie, ludzie o różnych poglądach siedzą przy jednym stole i pałaszują smaczne potrawy, popijając je lekkimi trunkami. Idylla taka, taka świąteczna. Śmieją się i warcholą, razem, wspólnie. Historia nie jest czymś, co dzieli - jest repozytorium produktywnych znaczeń. (Ok, wiem, Portos, Patos i Aramis. Nie pytajcie. Jest pierwsza w nocy.)

Ale dzisiaj chciałam napisać o czymś całkiem innym. No, może nie całkiem. 11 listopada, dokładnie 20 lat temu (bo był rok 1994, chyba, że coś mi się pomyliło, a w sumie mogło, bo było to dawno, i cały czas męczy mnie myśl, że to mógł być jednak 1995) wzięłam udział w pierwszym w moim życiu larpie, który był - tak przy okazji - jednym z pierwszych larpów w Polsce w ogóle.

Na tamtym etapie mojego życia, drogi blogu, czytałam namiętnie i w wielkich ilościach fantastykę naukową, ale w gry fabularne nie grałam. Nie byłam też w fandomie. Ale miałam na roku, na gdańskiej anglistyce, koleżankę, która ukończyła prywatne liceum (moja zawodna pamięć podpowiada, że było to Gdańskie Liceum Autonomiczne). Koleżanka, Ania, miała natomiast paczkę znajomych absolwentów i uczniów tegoż liceum, którzy zajmowali się (między innymi) organizowaniem gier terenowych z elementami fantastycznymi.

No i nadarzyła się okazja, aby wziąć udział w jednej z tych gier. Początkowo miałam być jedynie bohaterem niezależnym, czyli stać w odpowiednim kostiumie i charakteryzacji w pewnym punkcie lasu i odpowiadać na pytania zadawane przez członków dwóch grających drużyn, ale okazało się, że graczy stawiło się zbyt mało, aby sensownie poprowadzić fabułę, i pozwolono mi na aktywny udział, czyli przyłączenie się do drużyny - bodajże Księcia.

Koncepcja gry była taka: biegamy po lesie (pod Sopotem) od punktu (z bohaterem niezależnym lub jakimiś materialnymi wskazówkami) do punktu, zbieramy wskazówki, byle szybciej, niż ta druga drużyna. Odnajdujemy skrzynię ze skarbami. Mieliśmy stroje, zalecane było stylizowanie wypowiedzi i wcielanie się w role. Końcem wieńczącym dzieło miało być wspólne ognisko. O ile pamiętam, skarbem była skrzynka z jadłem - na ognisko.

Pogoda była piękna; ciepło, bezdeszczowo. Na poniższym, słabej jakości (skan ze zdjęcia robionego bez lampy błyskowej w zamglonym lesie) widać moją osobę w stroju stylizowanym na wiedźmę. To na pierwszym planie to karimata, służąca jako mata izolacyjna vel ochrona przed wilkiem.


Larp, bo był to larp, rozpoczął się bardzo wczesnym ranem, a zakończył, absolutnie niezgodnie z planem, tak mniej więcej około czwartej w nocy.

Ognisko się nie odbyło, a przynajmniej nie takie, jakie było planowane (chyba, że coś mieszam, pamięć... niepamięć). Co pamiętam, to człowieka w jakiejś stylizowanej zbroi, wchodzącego po pas do takiego niedużego oczka wodnego, aby wyciągnąć coś, co tam na dnie ukryto - mój, mój, wtedy nie znałam takich mądrych określeń jak "immersja" czy "flow", ale zobaczyć to, odczuć to, oj to było COŚ. Facet w zbroi włazi do jeziorka, przy świetle księżyca, wśród bagien. No tak po prostu włazi. Po pas. Sama zamoczyłam nogi, gdy stopa omsknęła mi się na wąskim przejściu przez bagno. To wszystko było bardzo wyczerpujące fizycznie, ale i ekscytujące.

Aha, pamiętam także szkielet smoka zrobiony z gałęzi i desek, całkiem całkiem profesjonalnie. Oraz gruszki polane keczupem i ponadziewane na zaostrzone kijki, które robiły za czaszki wrogów (czyich konkretnie, nie pamiętam). Te gruszki były naprawdę przerażające.

Muszę dorwać ludzi, którzy zajmują się historią ruchu larpowego w Polsce, i poustalać fakty (czy 1994, czy 1995, kto konkretnie to organizował). Mam jeszcze kilka nieostrych fotek, ale są na nich inne osoby, więc nie zamieszczam.

Mr. Grey will see you... no, wait

Trafiłam wczoraj w internetach na obrazek, takie czarno-białe zdjęcie, na którym Derrida odpowiada na pytanie "Co jest przedmiotem twoich aktualnych badań?". Derrida mówi: "A różnie, różnie...".

Jeden z moich projektów dotyczy perfum, czy ogólniej zapachów, a dokładniej tekstów, które konsumentki perfum tworzą i upowszechniają w sieci. Perfum bardzo pop i bardzo mainstream, z półki bywa że i owszem, wyższej, ale ogólnodostępnej, umasowionej, bez ambicji artystycznych, za to z ambicją podbicia sporych segmentów rynku.

Dzisiaj taka zabawa w "znajdź różnicę" z motywem perfumeryjnym - po pierwsze, spot reklamowy nowego zapachu Oriflame.

Oriflame ma swoim koncie kilka zaskakująco udanych kompozycji (np. mocarny, zielony killer Mirage, szyprowo-skórzana Lady Avebury czy różano-paczulowy M by Marcel), więc choć większość zapachów marki reprezentuje właśnie taką kategorię cenową, do której należy, i jakoś specjalnie przy tym nie zachwyca, warto testować jej propozycje (jeśli ktoś, oczywiście, lubi perfumeryjną popkulturę). Jak wyczytałam na Fragrantice, Oriflame planuje właśnie puścić w świat perfumy należące do kategorii szyprowo-kwiatowej z nutami owocowymi, bardzo na bogato, z odniesieniem do legendy o Kleopatrze i Marku Antoniuszu, ze "złotym" wężem otaczającym szyjkę flakonika. Czego to one nie mają mieć w składzie (mowa o akcentach i nutach zapachowych, bo co tam tak pachnie, to osobna historia), jakiś ananas, frezja, malina, kwiat pomarańczy, w nutach bazy stara dobra paczula i drzewo sandałowe, ponoć osiemdziesiąt składników nawet (bywają zapachy, które mają kilkaset, więc ten tego, ale doceniam ideę).

"Bardzo" często przekształca się w "za bardzo", flakon z wężem na wypasie nieco mnie przeraża swoją dosłownością, a opis nut kojarzy z tym, co już znam, bo było i to nie raz. Ale z drugiej strony, gdy "za bardzo" staje się "totalnie i absolutnie bardzo za bardzo, no przecież", przerysowaniem głośno wołającym HELLOU, JESTEM PASTISZEM! to zacieram łapki, żeby zaraz potem w nie zaklaskać.

Spot reklamowy Possess jest moim zdaniem takim właśnie przeskalowaniem, przejaskrawieniem, które zadowoli tych, co to wezmą go na serio, i tych, co uśmiechną się do pogrywania konwencją, a przy tym - dodatkowy smaczek, czy raczej powinnam rzecz "aromacik" - jest cudną intertekstualną wrzutą, właśnie z gatunku "znajdź różnicę". Kilka pieczeni przy jednym ogniu, kilka całkiem sprzecznych komunikatów na raz, takie czasy.

No dobra, do rzeczy.


Komu się tu wrzuca,  moim zdaniem sprytnie i niegłupio, i całkiem przewrotnie, chyba tłumaczyć nie trzeba, ale zilustrować można:


Z tą przewrotnością spotu Oriflame oczywiście nie ma co przesadzać. Wspomniałam o sprzecznych komunikatach, ramię w ramię maszerujących w jednym krótkim spocie? Kleopatra wprawdzie sugeruje Markowi, żeby poprawił krawacik chłopak i się tak nie ekscytował, i odchodzi pozostawiając go z uczuciem niespełnienia (to ona tu decyduje i ustala reguły gry), ale to od mężczyzny i jego wzroku (tak bardzo podręcznikowo... tak bardzo Mulvey...) zaczyna się spot i na mężczyźnie i jego wzroku spot się kończy. Mamy więc w pigułce świat, w którym kobieta, owszem, rządzi - biorąc mężczyznę / swoją seksualność za punkt odniesienia (a czy to dobrze czy źle czy neutralnie czy zależy od kontekstu, nie ośmielę się pisać w krótkiej notce na niby-blogu; aczkolwiek powiem tak: znam idee Ariel Levy, bliżej mi do Liz Stanley i Sue Wise).

Możemy do tego oczywiście pomyśleć o historycznej Kleopatrze (czy raczej jej legendzie, narracji o historycznej Kleopatrze).


No dobra, kończę i wracam do artykułu o jeszcze jednej Kleopatrze i jej koleżankach (na konferencję All that Gothic, na której powiem o procesach inkorporacji i ekskorporacji w Monster High).

A na zakończenie, bardzo a propos tego co wyżej, fanowskie wideo, pokazujące trudne relacje Cleo de Nile, queen bee szkoły Monster High, z ojcem:


Polcon 2014, Copernicon 2014 - konwenty końca słonecznego lata

Blog był aktualizowany na wiosnę, a mamy koniec pięknego, ciepłego, bajkowo wręcz słonecznego lata. Nadal mam więcej zadań do wykonania, niż czasu na swobodne pisanie notek na bloga, ale mimo to postaram się szybko i w miarę sprawnie popełnić kilka słów o dwóch imprezach, w których w to babie lato wzięłam (razem z Michałem Mochockim) udział.

Po pierwsze, Polcon 2014, który w tym roku odbył się - wiem, to powtórzenie, ale muszę - w pięknym mieście Bielsko-Biała, gdzie zapewne w ogóle bym nie trafiła, gdyby nie udział w konwencie za sprawą zaproszenia ze strony Jerzego Grega Nowaka. ...stop, zgodnie z nową świecką tradycją lat ostatnich to zasadniczo nie był konwent, tylko "festiwal". Ktoś kiedyś tłumaczył mi, dlaczego obecnie konwenty to "festiwale" i w sumie jest w tym dużo racji - otóż, o ile zapamiętałam, słowo "konwent" mieści się w geekowsko-nerdziolskim slangu, mogłoby nie zostać zrozumiane, jak również odstraszyłoby potencjalną poza-fandomową klientelę (takoż i sponsorów oraz mecenasów spoza fandomu). Poza tym określenie "festiwal" obejmuje swoim znaczeniem pole znacznie bardziej rozległe niż staromodny "konwent". Pomyślicie w tym momencie, Drodzy Czytelnicy, że sobie dworuję - śpieszę wyjaśnić, że absolutnie nie. To nie ironia, bo rozumiem misję rozszerzania kręgu odbiorców rzeczy fantastycznych. To raczej, hmm, nostalgia. Taka nostalgia za czasami, gdy wszyscy do wszystkich na konwencie mówili per "ty", jeśli wiecie, o co mi chodzi*. 

Warunkiem doskonałego konwe... festiwalu fantastyki jest, moim zdaniem, dobra miejscówka. Kon... festiwal fantastyki to ludzie, a ludzie muszą mieć gdzie funkcjonować. Funkcjonalność i estetyka, ot co. Zarówno Polcon 2014, jak i Copernicony odbywają się w idealnie wybranych punktach. Polcon osadzony był w ścisłym, historycznym centrum miasta, dosłownie trzy minuty od rynku. Z gmachów Wyższej Szkoły Administracji można było więc przejść do skupiska knajp, restauracyjek, kawiarni i jadłodajni wszelkich wyobrażalnych odmian (dominowała kuchnia włoska, ale było tam wszystko, od rzemieślniczego piwa w Browarze Miejskim, przez fancy schmancy sałatki z figami w restauracji bodajże Rukola, po kluski na parze podawane w zalewie z roztopionego masła w takim swojskim barze mlecznym). 

zdjęcie bielskiego rynku

Rynek, czego niestety nie widać na tej zrobionej telefonem fotce, jest solidnie zrewitalizowany i wygląda jak z folderu turystycznego. Jakbyś wizualizację projektu "Jak przyciągnąć ludzi do historycznego centrum" oglądał. Nie uświadczysz tu banków czy sklepów z ciuchami z odzysku, ale - jak wspomniałam - możesz zajrzeć do najrozmaitszych przybytków kulinarno-rozrywkowych (Cocomo nie zauważyłam). Cała starówka przypomina trochę lubelską, ale w miniaturce. Ma klimat.

Dzięki takiej lokalizacji Polcon miał: wygodne, wyposażone w projektory i tablice multimedialne sale do prelekcji i spotkań oraz świetne zaplecze gastronomiczne z całymi wiadrami atmosfery. Przy pięknej pogodzie uczestnicy rozlewali się łagodną falą po starówce, zapełniając ogródki kawiarniane i sale restauracyjne, we dnie i w nocy. Czuć było tę integrację, ten stan bycia z sobą, wśród ludzi, którzy się lubią, bo po prostu się rozumieją i nadają na tych samych częstotliwościach. 


na Polconie byłam tak zajęta, że zapomniałam o robieniu fotek 
to jest miejsce, w którym Polcon się odbywał
(zdjęcie nie dość, że niedoświetlone, to jeszcze zrobione w poniedziałek po festiwalu) 

Gośćmi Polconu byli zarówno pisarze czy działacze fandomowi, jak i ludzie ze środowisk cospleyowych, larpowych, komiksowych i growych; program był rozbudowany i solidny; obsługa sprawna. Po latach jeżdżenia na konwenty i festiwale nie mogę udawać, że coś mnie naprawdę zaskoczyło, wszystko było (z perspektywy gościa) po prostu rzetelnie odrobione, bez zgrzytów czy wpadek - ale o to właśnie chodzi. Tradycyjnie też Polcon miał więcej tego starofandomowego sznytu, z głosowaniem na Nagrodę im. Janusza Zajdla i galą Zajdlowską, no i był - w porównaniu z Pyrkonem, który jest teraz ostatecznym punktem odniesienia i takim wzorcem z Sèvres, wydarzeniem relatywnie kameralnym. 

taka fajna cegła jako kostka brukowa - ulica, przy której odbywał się Polcon

Ja na Polconie 2014 poprowadziłam dwie prelekcje, pierwszą w piątek rano, o literaturze science fiction, która oprócz tego, że jest, stara się jeszcze coś zrobić ("Science fiction jako literatura zaangażowana") - tym razem wyjątkowo nie mówiłam nic o C. Doctorowie, mówiłam za to m. in. o Joan Slonczewski, Jamesie Tiptree Jr. i Pat Murphy. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona licznie przybyłą publiką - 10-ta rano po pierwszym dniu konwentu, a tu taka niespodzianka - pełna ogromna sala. Aż mnie trema ogarnęła.

Moja druga prelekcja dotyczyła genezy (i krótkiego zarysu historii) gier fabularnych ("Jak powstały erpegi") i odbyła się w czwartek tuż przed galą (oraz w trakcie gwałtownej burzy). W deszczu przemknęłam na galę, nie ukrywam - zainteresowana bardziej wynikami Pucharu Mistrza Mistrzów i Quentina niż Zajdlami.

Na gali jako atrakcja śpiewała szkolona artystka, najpierw pieśń krasnoludów (ale nie tę z Kryształów Czasu, tylko tę z Tolkiena), a potem - już w ogóle wbijając ludzi na sali w fotele i zakrzywiając czasoprzestrzeń - kawałek z Piątego Elementu, w typie operowym. Jak tylko wyszperam, kim była, poprawię ten wpis, aby oddać jej należny honor, a na razie macie to:



Poza tym wspólnie z Michałem mieliśmy spotkanie o studiach GAMEDEC. Michał tak w ogóle to na całe dni i długie wieczory wsiąkał w sędziowanie w Pucharze Mistrza Mistrzów, wziął też udział w spotkaniu z kapitułą Quentina (której jest członkiem) oraz wraz z Marcinem Przybyłkiem poprowadził prezentację powstającego właśnie Gamedeca RPG. 

Sama wzięłam udział w kilku prelekcjach, z których najbardziej podobała mi się ta poprowadzona przez Krzysztofa Piskorskiego, o sensacjach XIX wieku.

o rany, z centrum widać góry!

Co jeszcze? Odkryłam stoisko Make Up Magic, czyli firmę, która zajmuje się projektowaniem nie-tak-typowych pigmentów do ozdabiania ciała. Na innych konwentach mijałam ich stoisko, tym razem mnie do niego przyssało. Dziewczyny z Make Up Magic prowadziły pokazy makijażu, czyli po prostu malowały każdą skłonną podać się transformacji uczestniczkę oraz bardzo fachowo doradzały, jak używać ich produktów (o których muszę kiedyś napisać osobną notkę). Skusiłam się na zestaw o swojsko (jak dla kogo ;) ) brzmiącej nazwie Dziki Elf oraz dedykowaną do tych pigmentów bazę. Wypróbowałam. Kolejnego dnia dokupiłam parkę bardzo cute buteleczek o nazwie Faerie. No cóż.

#klimatycznie

Żeby nie było, na Polconie zakupiłam także grę planszową, a konkretnie "Pana Lodowego Ogrodu" autorstwa Krzysztofa Wolickiego, na podstawie - oczywiście - twórczości Jarosława Grzędowicza. 

Czy wspominałam już kiedyś, że ja nigdy nie wychodzę z pracy? Tak, jednym z moich projektów jest badanie adaptacji utworów literackich na gry planszowe. M. in. pod koniec listopada będę prezentowała wyniki na konferencji Adaptacje. Transfery Kulturowe w Katowicach.

Podsumowując - był to bardzo dobrze zorganizowany Polcon. Dziękuję organizatorom za zaproszenie, mam nadzieję, że się na coś przydałam.

Bardziej (takie jest moje wrażenie) erpegowy i mangowy od Polconu Copernicon 2014, z którego wróciłam dosłownie dziś, też był "festiwalem", i też uważam go za niezwykle udany. Tu także dzięki uprzejmości i zgodnie z zamysłem organizatorów byliśmy z MM gośćmi. I tu także lokalizacja grała istotną rolę. No ale przecież lokalizacja sama się nie załatwiła, za tym wszystkim stali organizatorzy (i aż boję się pomyśleć, ile godzin pracy i ile nerwów). 

W tym roku powiększający się konwent rozszerzono o budynek Centrum Sztuki Współczesnej "Znaki czasu" oraz Młodzieżowy Dom Kultury, dzięki czemu Collegia Maius i Minus nie były zatłoczone (nieco mniej gorączkowego klimatu poprzednich edycji, ale za to +100 do wygody i bezpieczeństwa). Wszystko w bezpośrednim sąsiedztwie, o żabi skok do rynku. 

detal fontanny na rynku 

W Centrum Sztuki były stoiska handlowe (z niebiletowanym dostępem), w tym między innymi (...koszulkami, badge'ami, podkładkami pod mysz, mangami itd.) punkt Make Up Magic (tak właśnie - kolejne pigmenty do mojej kolekcji) oraz dobra i tania kawa. 

Na Coperniconie podobało mi się bardzo, że na jakiś czas przed prelekcją organizatorzy dzwonili do prelegentów, aby potwierdzić, że wszystko idzie zgodnie z planem. Taki mały detal, a cieszy

Co do mojego udziału, to poprowadziłam dwie prelekcje. Pierwszą, w piątek o 18-tej, o perfumach (to znowu coś, czym zajmuję się nie tylko hobbystycznie - razem z koleżanką lingwistką robimy projekt związany z rynkiem zapachów/działaniami konsumentów). Nie jestem Sabbath, ale starałam się dzielnie. Siedzę w perfumeryjnej kulturze niskiej i popularnej, żadne tam filharmoniczne, high-endowe i high brow klimaty, i o takim pop-kulturowym obiegu zapachów chciałam opowiedzieć. W sumie wyszło przede wszystkim o podstawach perfumiarstwa i czuję się jednak jak jakiś impostor.

Druga moja prelekcja była natomiast o Monster High - o adekwatnie nieludzkiej godzinie, czyli 23-ciej w piątkową noc. Mimo wszystko miałam garstkę skupionych słuchaczy, którzy jakimś cudem nie siedzieli jeszcze w jednym z niezliczonych toruńskich lokali / w konwentowej knajpie / na sesji / na larpie.

a tak przy okazji - to jest mieszkająca 
u mnie Clawdeen Wolf, wilkołaczyca

MM miał swoje prelekcje: o Gamedecu RPG (także w piątek, o 18-tej) oraz warsztat tworzenia scenariuszy; już tradycyjnie, wspólnie przeprowadziliśmy spotkanie na temat studiów Gamedec UKW. Taka trochę dygresja, bo warsztaty odbyły się w sobotę o 18-tej, a wspólna prezentacja studiów w niedzielę o 10-tej. 

MM podczas warsztatów

Jak już opowiedziałam kilka smaczków związanych z Monster High, piątkową noc wesoło spędziliśmy w konwentowym przybytku tańców i pohulanek, którym był klub studencki Kotłownia - blisko budynków konwentowych i jeszcze bliżej hotelu Mercure, w którym - w warunkach luksusowych - my niegodni tych satyn i szwedzkich stołów zostaliśmy zakwaterowaniu (w tym momencie przyszło mi do głowy, że nic nie wiem o lokalizacji zbiorówek czy panujących tam warunkach... tak właśnie klasy panujące dystansują się od mas ludowych....). W Kotłowni były fajne murale; oferowali tam bardzo mocne drinki - nie wiem niby jak, ale takie np. kamikaze czy wściekłe psy były o wiele bardziej alkoholiczne, niż takiż drink w Akumulatorach (kto jeździ na Pyrkony, ten wie). Dopóki ok. 3.30 nie zaczęli grać disco-polo, tańcowaliśmy. Disco-polo było dobrą wymówką, żeby po emerycku pójść spać.

Copernicon oceniam jako sprawnie zorganizowane, przyjazne wydarzenie. Kilkakrotnie zdarzyło mi się zamienić słowo z jakąś uczestniczką czy uczestnikiem, przybyły do Torunia np. z Krakowa czy dalszych jeszcze stron. Konwent się rozrasta - nic dziwnego. Od kilku lat organizatorzy pracują na markę. Czy były jakieś wpadki? Z mojego punktu obserwacyjnego - nie, nie licząc może (#problempierwszegoświatadajspokój) identyfikatorów, na których nie dało się nic napisać, bo nawet flamastry niezmywalne z nich złaziły. 

pozuję w promieniach ciepłego słonca
przed Collegium Maius

Na obu imprezach, nie ukrywam, przede wszystkim pospotykałam się z ludźmi. Dla pogadania, dla odświeżenia znajomości, dla interesów. Spotkać się można, teoretycznie, gdziekolwiek. Ale Polcon 2014 i Copernicon 2014 to nie było jakieś tam byle "gdziekolwiek". To były na dobrym poziomie, fachowo rozplanowane konwe... festiwale dużej/średniej wielkości, więc jeszcze raz dziękuję za nie orgom. Waszej pracy jest o wiele więcej, niż na pierwszy rzut oka widać, a to dzięki wam to wszystko się toczy.


*Dawno, dawno temu, każdy każdemu na konwencie mówił per "ty", czy raczej per ksywa, choć jeśli ktoś nie posiadał ksywki, a był np. szanowanym naukowcem czy pisarzem w przedziale demograficznym, w którym popełnia się raczej błędy kryzysu wieku średniego niż błędy młodości, też się do takiej osoby mówiło na "ty". Taka zasada. Jedna wielka rodzina fanów i te sprawy. Ale czasy się zmieniły. Obecnie na eventach pojawia się masa ludzi (dosłownie masa - vide Pyrkony) spoza fandomu. Niektórzy podobno nie życzą sobie "tykania", zwłaszcza przez osoby o wiele lat młodsze. Obsługujące akredytację osoby o wiele lat młodsze uczone są jakiegoś nowomodnego szacunku względem zapraszanych gości, albo raczej nie uczone są tradycji fandomowych i jak widzą kogoś ze dwa razy starszego, mówią per "pani" czy "pan". I tyle. 

Pyrkon

Tytułem wstępu

Tak, ten niby-blog miał być o tym, co po godzinach, tyle, że ja zasadniczo nigdy z pracy nie wychodzę. To znaczy, owszem, przez ileś tam godzin tygodniowo używam aparatu mowy (i mowy ciała) i nauczam, ale to wcale nie znaczy, że jak kończę, to już nie pracuję, bo nie. Teraz np. powinnam wklejać rozmaite mądre myśli do ładnego, kolorowego prezi. Albo uczyć się. Albo nastawić zmywarkę, ale nie, naszło mnie na popełnienie notki konwentowej.

Z pracy nie wychodzę także w tym aspekcie, że pracuję nad tym, co tak w ogóle mnie fascynuje. I tak np. lubię seriale proceduralne, obejrzałam ich już no... trochę... i voila! jadę na konferencję z referatem o Cold Case (na półce i na dysku czekają mądre teksty do poczytania i przetrawienia). Albo uczę o historii RPG (taa, czemu nie poanalizować "Demonicznej Hordy" i nie zrobić z tego pytania na egzaminie?) ponieważ/i dlatego gram w RPG. Tak to działa. W pewnym momencie już nie wiadomo, gdzie jest przyczyna, gdzie skutek, gdzie początek, gdzie koniec. Czy odbiera to tzw. fun, przyjemność ze swobodnego oddawania się hobby? Nie, chyba nie.

Bathtubegate

Na Pyrkony jeżdżę od wielu, wielu lat, moim pierwszym był bodajże w 2003, oczywiście na Dębcu (Dębiec miał klimat, wiadomo; Cezamet....).

W tym roku wybierałam się na Pyrkon z ciężkim sercem. Gdyby nie to, że miałam prowadzić punkty programu, nie pojechałabym. Tak, z powodu zakrztuszenia się kostkami. Ale nie w ramach protestu. 

O aferze wannowej (kto w fandomie, to wie) nie będę zbyt obszernie, przede wszystkim dlatego, że tak po prostu nie mam na to czasu. Żeby o tym sensownie pisać, trzeba - moim zdaniem - chociaż postarać się wyczerpać temat, zrobić to solidnie. Na szybko to mogłabym najwyżej wyrazić moje zniesmaczenie postawami, o które potknęłam się w fandomie i ogólnie na sieci; niby nic nieprzewidywalnego, niby banalnie typowe te postawy, ale jednak - od fandomu oczekiwałoby się czegoś więcej i ponad to. 

No dobra, ale co właściwie z tą wanną? Jak pisałam wyżej, to bardzo skomplikowane. Jak zresztą większość problemów. Nawet cep nie ma tak prostej konstrukcji, jak się niektórym wydaje. 

Jedna rzecz, to spot, a już trochę inna, to ramy komunikacyjne, w których ten spot się pojawił. Pytacie o moje zdanie? Odsyłam do teorii metakomunikatu Batesona. Albo inaczej - ponieważ wiem, kim są twórcy spota i co robią, w jakim paradygmacie funkcjonują, nie odebrałam tego spotu tak, jak osoby, które pominęły taki kontekst. Jak dla mnie było to igranie z konwencjami, tak bardzo w klimatach kultury remiksu i kopiuj-wklej. Nie-tak-pomyślane jak się wydaje.

Poigrali, przeszarżowali i się doigrali. Fajnie, że powstawały memy (tak, uważam, że humor jest dobrym narzędziem do rozładowywania i kanalizowania agresji, a agresja jest destrukcyjna, jest antytezą produktywności), niefajnie, że zrobił się sztitsztorm (z fontannami kału tryskającymi ze wszystkich stron). Po mniej więcej 20 latach w fandomie poczułam ten koniec dzieciństwa. 


No ale Pyrkon?

bardzo ważne miejsce - tu było pożywienie

Jak dla mnie Pyrkon to nie konwent, to targi. Nie tylko dlatego, że odbywa się na terenie MTP. Przede wszystkim jest już tak bardzo masowy, że od klimatu imprez takich jak a chociażby Copernicon dzielą go lata świetlne - Pyrkon wystrzelił w kosmos i leci ku krańcom galaktyki. Po drugie, człowiek jednak jest jakby w pracy (patrz wyżej). Jedzie się pogadać, dogadać, ewentualnie zapoznać, ale tak zawodowo bardziej. No i dobrze. Ale tak specyficznie.

W tym roku przyjechaliśmy w piątkowe popołudnie. Kolejki do akredytacji (punkt dla twórców programu) nie było żadnej. Ot z marszu się zgłaszasz i już. Kolejka dla uczestników szła szybko i była krótka. Tak sprawne ogarnięcie tylu ludzi było wielkim plusem Pyrkonu (oczywiście, zwłaszcza w sobotę, nie zawsze było idealnie, ale o ile wiem, było blisko ideału).

Przed Pyrkonem tak jakoś z głowy podawałam, że to konwent na 20 tys. osób, i już w piątek dało się zauważyć, że owszem, będzie wuchta wiary. W sobotę zrobiło się naprawdę tłoczno i naprawdę młodo (taa, być reliktem...).

W napędzaniu tłumów pomogła zapewne doskonała pogoda, letnia anomalia jak z ostatniego Pyrkonu na Dębcu (jeśli czegoś nie mylę). O rany, co ci wszyscy ludzie robili? Niektórzy cospleyowali - jest tego coraz więcej, dużo strojów na wysokim poziomie, sporo takich wyglądających na zakupione w gotowych pakietach, ale też dużo robionych od podstaw. Ilu było cospleyerów, widać dopiero teraz na fotkach w rozmaitych galeriach. Taki był tłok (zwłaszcza w sobotę), że na żywo niektórych przeoczyłam. Ale pozwolę sobie wkleić zdjęcie człowieka w doskonałym stroju serialowym (bardzo mnie ujął i uradował):

(wiem, nieostre)

Zdjęcie wykonane w sali z cateringiem. Powtórzę za innymi relacjami - żarcie było okropne i bardzo drogie, w małym wyborze. Gdyby udało się to naprawić, byłoby cudownie. Plusem mimo wszystko była w miarę dobra dostępność tej spyży. Kolejki tak, ale dało się wytrzymać. 

Ach, te negocjacje biznesowe panów wydawców nad kebabem lub pseudo-pizzą i piwem Cornelius :)

Wiary było tyle, że znowu zaczęło się robić niebezpiecznie przed salami (sytuacja na galerii przed salami bloku naukowego i RPG). Gdyby nie rycerskie ramię Bryana, który ze swadą utorował mi drogę przez zwarty tłum, chyba nie wepchałabym się do sali na własną prelekcję w jednej z sal Naukowych (no dobra, na pewno pomogliby gdżacze). W środku było tak gorąco, że poczułam się jak w saunie i to nie jest żadna przenośnia - ewentualną przenośnią mogłoby być porównanie do Czarnej Jamy, bo jednak nikt nie zginął). Mój mózg powiedział: nie mam wiatraczka ani chłodnicy do procesora. Niedobrze.

Nawet na anglojęzycznej prelekcji (dla odmiany w sali o wątpliwej akustyce...) miałam ponad tuzin osób, gdzieś te tłumy musiały się rozlokować.


Tłumy przewalały się oczywiście przez halę ze stoiskami. W tym roku usunięto z tej hali punkty z żywnością, i dobrze. Do kupienia była masa gadżetów, ale jakby kto pytał, przydałoby się jeszcze trochę nowych stanowisk z odzieżą (nie tylko typowo larpową i nie z koszulkami) i jeszcze więcej kosmetyków (fajna innowacja w tym roku - stanowisko z pigmentami do twarzy).


W ogóle atrakcji było dużo, tyle tylko, że ja nie ze wszystkich skorzystałam. Już nie ten etap. W sumie - czułam się jak fem!Prufrock (J. Afred Prufrock). Takie snucie się, oglądanie innych, spotkania z ludźmi, których się już zna od lat. 

(Oj tam, że od lat - większość ma nowe, niesamowite pomysły - reaktywowanie Magii i Miecza rulez! ale nie tylko to. No i był Sandy Petersen i pokazywał Cthulhu Wars - rewelacja.)

(to np. jest kapituła Quentina)

Konwent dobrze przygotowany, oznakowany, ochrona nienachalna, pogoda śliczna (za wyjątkiem niedzieli, gdy niebo płakało, że Pyrkon się kończy), Akumulatory ciasne, koncert Jacka Kowalskiego, wszystko na swoich miejscach. Niedogodności (małe sale, catering) wynikające ze specyfiki Targów, do przemyślenia i poprawienia (ale że konwent z roku na rok się poprawia, wierzę, że to się da zrobić). Fajnie, że jest taka impreza. Cóż dodać, ponad podziękowania dla organizatorów?

Może coś o tym, co - że użyję kalki językowej - siedzi z tyłu mojej głowy i nie chce pójść. Ktoś, nie ja, podsłuchał przypadkiem dylematy, a właściwie dramaty, którymi dzieliła się z funfelą jakaś randomowa, bardzo młoda osoba. Problem z antykoncepcją, a właściwie brakiem użycia takowej, czy raczej problem z wtórnym cyfrowym analfabetyzmem (wiadomo, skąd ściągać anime, ale jak wyszukać informacje o tym, jak się zabezpieczyć, to już nie bałdzo), z brakiem dobrych relacji międzypokoleniowych, z brakiem edukacji seksualnej w szkole (skoro w domu nikt nie porozmawia i nie ukierunkuje...). Dziewczyna, która wierzy, że stosunek przerywany ją zabezpieczy przed ciążą (choroby przenoszone drogą płciową? eee, jakie choroby?), oraz koleś, który z sobie wiadomych przyczyn nie raczy założyć prezerwatywy, bo co go zasadniczo obchodzi ciąża czy wirus brodawczaka i rak szyjki macicy.

Błogosławieństwem, ale i przekleństwem Pyrkonu jest jego masowość. Wśród 24.000 tysięcy ludzi zdarzy się wszystko. 

Zaczynam pisać jak Coelho. Pora wklejać obrazki do prezi.

bardzo krótki wpis leksykologiczny

Dzisiaj będzie krótki wpis, taki trochę dla odwrócenia uwagi od szarej pogody, nieciekawej sytuacji politycznej w regionie oraz zbliżającego się semestru letniego. Wpis sponsoruje literka H jak Dr. House, który nie jest już taki modny jak kilka lat temu, ale nadal godzien referatu na konferencji o serialach czy wzmianki w pogadance o Sherlockach Holmesach na Bydgoskim Festiwalu Nauki (będę miała taką). A właściwie literki HL jak aktor, grający Dr. House'a.

Miało być krótko, jest krótko - dwa nagrania i element leksykalny, który je łączy.





Drugie nagranie to w zasadzie taka jakby reklama. Nie tyle product placement w teledysku, tylko teledysk przy okazji reklamy. Lopez zachwala nam kryształki Swarovskiego i jest ładnie, oraz alkohol, i jest wesoło. 

Bo kryształki Swarovskiego bywają naprawdę ładne. Na przykład taka durnostojka za 6.300 zł. Albo takie coś. Albo po prostu to.

Taa.

"That badonka donk is like a trunk full of bass on an old school Chevy, " śpiewa artysta, a my już wiemy, co ma na myśli.

nature or nurture?

Dawno tu nie pisałam, co samo w sobie jest całkiem inną historią (o czym może powstanie kiedyś wpis), ale nieważne.

Na fali modnej ostatnimi czasu fascynacji kryptozoologią (bo czymże innym, jeśli nie kryptozoologią stosowaną są łowy na Potwora Żędę?) postanowiłam popełnić wpis o napięciu między naturą (czyli tym, co mama w genach dała, że zacytuję klasyka) a wychowaniem (czyli wpływem otoczenia, całą tą otoczką kulturową).

Inspiracją do wpisu jest ten oto rytmiczny kawałek grupy pod wezwaniem Bloodhound Gang, o wiele mówiącym tytule "Bad Touch":



Takie niby sobie rytmiczne umpa-umpa, a jednak warte uwagi. Już wyjaśniam.

Jak widać na ruchomym obrazku, wykonujący utwór panowie przebrani się w stroje małp i grasują po Paryżu, po małpiemu dokazując. A to upolują sobie kobietę, a to zwabią do klatki kucharzy, a to wykonają jakieś podejrzane gesty w okolicy krocza - ogólnie - ruja i, że użyję staropolszczyzny, poróbstwo. Trudno w tym miejscu nie przypomnieć sobie o wspomnianej już tu publikacji prof. Szlendaka, tym bardziej że pan frontman śpiewa:

You and me baby ain't nothin' but mammals

jak również

the act of mating

...kopulacja - o fe, jak u zwierząt. Refren (że kochanie, ty i ja to tylko ssaki) powtarza się często i jest melodyjny, wpada w ucho, a my w pewną pułapkę. Serio, to jest o naszej wewnętrznej małpie? Ten teledysk pokazujący takie klisze kulturowe, jak para gejów w koszulkach w paski, z obowiązkowym beretem, bo Paryż? szczupłe-na-czarno-ubrane paryżanki? ten tekst napchany odniesieniami kulturowymi? Pan śpiewa, że chciałby to robić na pieska (co zresztą ocenzurowano, a efekt jest taki, jakby pan na słowie "doggy" się zatchnął) - bardzo naturalne, super małpie - ale dlatego właśnie tak, żeby sobie podczas seksu nie przeszkadzać w oglądaniu X Files. 

Ha-Ha! Well now, we call this the act of mating
But there are several other very important differences
Between human beings and animals that you should know about

Może i jesteśmy ssakami, może nawet niczym więcej niż ssaki, ale żyjemy tak, jak widzimy w telewizji, i otaczamy się uprzyjemniającymi nam życie przedmiotami, przy okazji nadając im rozmaite znaczenia.

A teraz będzie urocza paryżanka w koszulce w paski, a potem będą Pet Shop Boys (w Paryżu).

(fotka z Amazonu)



"In the Night" trafia tu wiadomo dlaczego - "Bad Touch" jest tym kawałkiem mocno zainspirowany. Muzyka miejscami prawie taka sama (prawie, jak wiemy, robi różnicę, ale zawsze to coś - naśladownictwo jako najwyższa forma pochlebstwa). Oba kawałki traktują zresztą o Paryżu. 

That Zazou he don't care
Dark glasses, long hair
Takes his time, sneers at men
Some ugly people want revenge

Kawałek Pet Shop Boys traktuje o tym, jak się walczy z okupantem, a może raczej nie walczy, tylko ma wszystkiego serdecznie dosyć, tyle, że tak się nie da, bo od rzeczywistości nie ma ucieczki. Tytułowy zazou to przedstawiciel (lub przedstawicielka) francuskiej kontrkultury z czasów II wojny. 

(taka okładka)

Nie ma jak uciec. Można zagłuszać niepokój jazzem, ale i tak znajdą się jacyś paskudni ludzie, którym potrzebny jest odwet. Którzy zapukają do twoich drzwi nad ranem.

(taka grafika)


That Zazou he sleeps all day
then down to Select or Le Colisée
Sips his drinks, orders more
says what he thinks and it's a crazy war
Zazou, what you gonna do?
A knock on the door in the night

Zazou narażali się zarówno francuskiemu ruchowi oporu (bo się od niego dystansowali, a zamiast walczyć, sączyli drinki), jak i wesoło stacjonującym we Francji hitlerowcom (poniżej obrazek ilustrujący trudy wojenne hitlerowców w Paryżu).

(to z wpisu Jazz and the Nazis in Paris 1940-1944, warto poczytać)

O tym, jak bardzo mieli przechlapane i jak egzotyczna  z naszego polskiego, bohatersko-powstańczo-partyzanckiego punktu widzenia była to subkultura, można poczytać np. tu albo tu

And when the soldiers strut
all he cares about is love
And when the flags are out
all he cares about is love
Well there's a thin line
between love and crime
and in this situation
a thin line between love and crime
and collaboration
in the night...

Tym sposobem wyszliśmy od piosenki o dupie Maryni, pardon my - nomen omen - French, ale z jakimś niespodziewanym podtekstem (ile w nas małpy i czy to dużo za dużo czy tak akurat?), a doszliśmy do raczej przygnębiających zaszłości, które można, a jak najbardziej, metaforycznie odnieść do... zawsze. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma dosyć zabaw dużych chłopców i dziewczynek, choć gdy wywieszono flagi, a żołnierze kroczą ulicami nie da od nich uciec. W sumie wychodzi na to samo. Nasza wewnętrzna małpa każe nam tłuc kijami małpy nie tak podobne do nas. Małpy z innego lasu. Małpy pechowe, bo trafiły na nasz zły dzień. Nasza kultura każe nam to potem racjonalizować. Wypisywać bzdury na klamrach wojskowych pasów. Wywieszać sztandary.

No to na koniec jeszcze -