dwóch bohaterów, ale jeden jakby bardziej

Dzisiejszy wpis inspirowany trailerem do filmu, którego - jeśli wierzyć wszystkim tym lajkom na fejsie - wielu  oczekuje z zapartym tchem, trzymając kciuki i już zawczasu powtarzając sobie, żeby jednak za wiele się nie spodziewać.


Film oczywiście oparty na książce, o tej:


A książka oparta na monomicie bohaterskim.

I za to jej między innymi nie lubię. 

Bo zasadniczo wystarczy powiedzieć "Ender jako bohater monomitu", dodać "...a autor jest Mormonem", zanalizować losy Endera wedle schematu Lorda Raglana (pasuje? pasuje!) i prawie wszystko jasne, posprzątane. (Dla przypomnienia, polecam artykuł Katarzyny Łęk "Z rodu Gilgamesza, Hectora, Rolanda... Figura herosa jako fenomen kulturowy".) 

Mnie tekst męczy. Albowiem pływa ten Ender w sosie patriarchalno-LDS-istycznym, gęstym, zawiesistym, aż oka tłuszczu po powierzchni się unoszą. Albowiem jeść trzeba, bo to pożywne i dobrze tobie, młody człowieku, zrobi. Tylko czytać i się irytować, takie to wszystko alegoryczne i prosto podane, jeszcze na dodatek stylem miejscami biblijnym, przy czym ja się osobiście czuję, jakby mnie kto łopatą stosowne treści do głowy wkładał, taka neurochirurgia za pomocą młotka powiedziałabym, bo subtelne to to nie jest.

Oczywiście, nie ma się co obrażać na wykonanie, bo robota odstawiona doskonale.

Można zacisnąć oczy (przymykanie to za mało), udać, że się nie widzi odniesień, schematów i aluzji, i po prostu porozkoszować się fabułą, postaciami i światem.

Wolę już jednak nieco bardziej wyrafinowane dalsze części cyklu o Enderze, przynajmniej te, które znam (...przestałam śledzić nowości Carda mniej więcej w okolicach drugiego tomu odnogi o Groszku).

A w ogóle to wolę innego monomitycznego bohatera. 


Jak bardzo lubię, to widać po stopniu zamęczenia wyżej zaprezentowanego paperbooka. 

A Civil Campaign jest tak genialnym połączeniem novel of manners w stylu Jane Austen i space opery, że nie sposób tego nie czytać ot tak kilka razy do roku, dla poprawy nastroju i całkowitego relaksu, i nie bez pewnej zadumy nad naturą ludzką. Oczywiście, jeśli kogoś bawi styl Austen oraz szyte bardzo grubymi nićmi, jeśli o technologie chodzi, militarne fabuły w głębokim kosmosie. No wiecie, takie bieganie po korytarzach baz kosmicznych z blasterem, o pardon, porażaczem nerwów w dłoni. A potem knucie szpiegowskich intryg na balach u ambasadorów. To zresztą któraś tam z kolei część cyklu - bazująca mocno na naszym uwielbieniu dla bohaterów, ot coś w rodzaju okolicznościowego odcinka specjalnego kultowego serialu. Wśród barrayarskich tekstów Lois McMaster Bujold są rozmaite, mniej lub bardziej udane, wiadomo, także - mniej lub bardziej na poważnie - bo zarówno specyficzne poczucie humoru, jak i skupienie uwagi na całkiem poważnych problemach są wyznacznikami twórczości tej autorki.



Bujold (mówię o serii barrayarskiej) nie miała szczęścia ani do polskich przekładów, ani do polskich wydań. Początkowo jej teksty tłumaczone były na naprawdę wysokim poziomie przez specjalistki takie jak Paulina Braiter czy Dorota Malinowska, której dziełem były "Lamentowe Góry", pierwszy w Polsce utwór przedstawiający Barrayar, opublikowany w dwóch częściach w Nowej Fantastyce (nr 137 i 138, 1994). Niestety, z czasem kolejne części cyklu dostawały na warsztat coraz to inne osoby, a w tekstach pojawiały się niespójności czy zwyczajne błędy (nie pomnę już w którym tomie znaleźć można "masakrę w dniu przesilenia" w miejsce "masakry w Solstice [mieście]", Vorkosiganowie to raz ród książęcy, a raz hrabiowski itp., itd.). Po 2002 cykl został w ogóle przez Prószyńskiego i s-kę zarzucony; nie ma po polsku widocznych wyżej - Pamięci, Komarru czy hmm, jakby to przełożyć w kontekście fabuły? Dyplomatycznej nietykalności? nie ma też wspomnianej - znowu warto by dłużej pomyśleć nad przekładem - A Civil Campaign. Dodatkowo, o czym wspominał nieodżałowanej pamięci Krzysztof Papierkowski w Informatorze Gdańskiego Klubu Fantastyki (strona 30), przekłady miewały okładki robione na zamówienie, ilustrujące dany tytuł... albo i nie. Szkoda.

No dobrze, ale gdzie ten bohater? 

Bohaterów dokonujących czynów no, bohaterskich, jest w tych tekstach wielu. Przy czym nie zawsze chodzi o Wielkie y Doniosłe Czyny, częściej o drobne (w skali galaktycznej polityki) przejawy poświecenia, wypływające z czułości, troski, szacunku, lojalności oraz honoru. Kilka historycznie ważkich też się znajdzie, Cordelia na zakupach, he he. Jak przystało na przyzwoitą sagę, przedstawiane nam zostają na przestrzeni lat losy dwóch pokoleń, nie licząc nawiązań do przeszłości starszych członków rodu. Głównym bohaterem pokolenia rodziców jest Cordelia Vorkosigan de domo Naismith, w kolejnych latach - i tomach - jest to już jej syn, Miles Vorkosigan.

Miles do schematu Lorda Raglana pasuje aż miło. 

Czy jego matka jest dziewicą z królewskiego rodu? Jest starą panną, dowódcą ekspedycji badawczej (i statku kosmicznego), naukowcem, ale i jakby żołnierzem. Liczy się?

Ojciec nie jest królem, ale blisko - bo to regent sporej planety, a wcześniej wysokiej rangi dowódca.

Okoliczności poczęcia są jak na te czasy dziwne, bo zamiast zaimplantować zarodek w replimacicy (ok, po naszemu chyba "replikator maciczny", ale to się jakoś dziwnie wymawia, "uterine replicator" brzmi... inaczej), rodzice robią to po staremu i matka zachodzi w ciążę zaraz po usunięciu wszczepu antykoncepcyjnego (nie prosząc o pozwolenie władz, jak powinna byłaby uczynić na rodzimej planecie). Czyli się zgadza.

Podczas ciąży dochodzi jednak do komplikacji - zamachowcy przypadkiem podtruwają matkę Milesa, aby ją ratować, trzeba uszkodzić płód. Cordelia rodzi dziecko, ale jej teść zachwycony nie jest. I tu znowu znany ze schematu Lorda Raglana motyw - dziadunio, który chce zabić wnuczka. 

I tak dalej, i tak dalej. No prawie jak Ender. 

Zawsze fascynowały mnie podobieństwa i różnicę między Enderem a Milesem (widzicie? Bujold też używa imion znaczących). 

Jeden i drugi podejmuje szkolenie wojskowe w młodym wieku. Jest ambitny i zawzięty w drodze do celu. Staje się złotym dzieckiem wojskowości. Potem doskonałym dowódcą, zdolnym rozwikłać każdy (prawie) gordyjski węzeł. 

Jest jednak wiele różnic. Moim zdaniem na korzyść Milesa. Miles, hiperaktywny mały skurczybyk, chłopak z niepełnosprawnością (widoczną na kilometr) w świecie, gdzie każdy boi się mutacji, a niesprawne noworodki zabija się po urodzeniu, jakoś bardziej mnie przekonuje z całym tym dążeniem ku chwale i ciśnieniem na wygraną.

Filmu o Milesie na razie nie ma, jest gra.


Jak widać, zrobiona przez Steve Jackson Games - odsyłam do informacji tutaj

Przyznam się bez bicia, że jeszcze w to nie grałam. Nie wiem, pewnie zniechęcają mnie ilustracje (już wolę te rozsiane po sieci fanarty). Come to think of it, trzeba spróbować. Ciekawe, na ile w świat wejdą osoby, które nie czytały Bujold?

Siłą tej autorki (Nebula, Hugo) jest niesamowity, lekki styl, operujący inteligentnym poczuciem humoru, widoczny zwłaszcza w oryginałach. Reszta - to kreacje postaci, bardzo swojskich, ale jednak nieco szalonych i odrobinę egzotycznych. Świat - doskonałą ilustracją tezy, iż science fiction nie jest żadnym tam wróżeniem z fusów na temat przyszłości, tylko analizą stanu rzeczy teraz. Tyle, że zgrabnie przyodziany w kosmiczne kostiumy, uwypuklające wszelkie nasze współczesne problemy.

Bujold bardzo lubię i należy się jej jeszcze niejeden wpis. Na przykład o tym, czy i w jaki sposób, jeśli już, Bujold jest feministyczna (odpowiedź na dziś: a, to zależy, jak zdefiniujemy feminizm - no ale, to już innym razem).