siła telewizji

Dzisiejszy wpis sponsorują literki dM oraz R (wyartykułowane odpowiednio tylnojęzykowo i z charkotem), mamy bowiem do porównania dwie interpretacje pewnego utworu słowo-muzycznego.

Oto pierwsza z nich, czyli oryginał z roku 1986:


Chłopaki za młodych lat miewali przebłyski zaangażowania społeczno-ekologicznego i jakby się wsłuchać i wpatrzyć, mamy tu elegancką, lekko zalatującą cyberpunkiem (choć może to o cyberpunku to moje wishful thinking) krytykę zewnątrz-(mass-medialnie-)sterownego społeczeństwa konsumpcyjnego.

Utwór pochodzi z albumu Black Celebration, czyli płyty z definicji gotyckiej, i jak widać mrok wylewa się tu szeroką, miękką falą z ekranu. Gdy bardzo młody i świeży jeszcze Dave Gahan śpiewa take my hand, go back to the land ewidentnie czuć, że owszem tej propozycji trudno się oprzeć, ale skończy się to... wcale źle, jakieś aksamitne wstążeczki krępujące nasze nadgarstki i kostki i całkiem antykwaryczny (a jednak odpowiednio naostrzony) sztylecik przychodzą - no nie wiem czemu - na myśl... Bo na environmentalistę to on nie wygląda, i po co on chce do tego lasu? no po co? do drzew się będzie przytulał czy kaczki miętolił?


Ważnym elementem tego wideo jest samochód, który zatruwa spalinami nasze płuca, oraz telewizja, która zatruwa medialną papką nasze umysły. Jedno i drugie trzeba zwalczać - w tym przypadku, z zastosowaniem radykalnych środków.



Kimkolwiek jest adresat wyśpiewywanego tekstu (a żywię niejakie podejrzenie, iż to młoda, sprężystaotumaniona przez telewizję osoba płci żeńskiej), powinien pozbyć się narzuconego przez kulturę balastu, rozebrać się do mentalnie do naga - aż do gołych kości - i zacząć myśleć bez telewizyjnego wsparcia. Samodzielnie. 

Te "gołe kości" nieprzyjemnie jednak sugerują, że w zasadzie nie można od współczesnych ludzi podobnie heroicznych czynów wymagać, prędzej zemrą, całkowicie pozbędą się ciała/mięsa/życia, niż staną się jednostkami samodzielnymi. No i kolejny dylemat - adresat przekazu ma wyłamać się spod kontroli telewizji,   żeby przejść pod opiekuńcze skrzydła naszego nadawcy, który teraz powie, krok po kroku, co trzeba zrobić - wziąć go za rękę, pójść za nim do lasu, zrobić teraz to, a potem siamto...

Przejdźmy jednakże do literki R:


No, jak Till Lindemann śpiewem kusi nas w głąb ciemnego lasu, to zamiast sztyletu i aksamitek mamy lekko przerdzewiałą piłę mechaniczną, albo nawet i zwyczajny łom, i żadnych tam pasmanteryjnych fiu-bździu się nie spodziewamy, bo będą tylko solidne, wielokrotnie już wykorzystywane sznury.

Chodź, chodź do lasu, chodź za mną, tak chcę cię zobaczyć rozebraną...

Sam akcent Tilla zawsze makes my day, ale jak się przyjrzeć obrazkom - to trzeba, moim zdaniem, pochylić głowę i złożyć z uznaniem dłonie na piersi. 

W tekście ta nieszczęsna telewizja, co w zderzeniu z obrazami jest podwójnie sprytne - bo w pewnym sensie anachroniczne (nie było jej w powszechnych użyciu za Adolfa), a w pewnym bardzo a propos, bo przecież koledzy Adolfa wsławili się jako prekursorzy skutecznej propagandy na masową skalę.

No i tak, słowa mówią: "chodź, wyskocz z krępujących cię ciuchów", wracaj do prawdy, do źródeł, zdejmij okowy ograniczeń, ale ale - widzimy imprezę bardziej niż masową, ludzi owszem w trykotach lub po olimpijsku nago, za to poustawianych w równiutkie szeregi, pod idealnym, nieludzkim kątem. 


Na widok takich (jak wyżej) obrazków przypomina mi się zawsze Michael Ende i jego Momo, powieść z gatunku tych, co to niby dla dzieci, ale to tak tylko dla zmyłki. 

Momo opowiada o świecie, który z pobudek bardzo konsumpcyjnie zorientowanych (Stripped a la dM) powoli przeistacza się w świat nieprzyjemnie ujednolicony, szary i restrykcyjny (Stripped a la Rammstein). Jak się posiada wydanie bez ilustracji, to się nie widzi np. takiej ryciny autora:


...i jakby inaczej podchodzi do tego, co się czyta. Bo z ilustracją wiadomo, to i owo się przypomina. Na przykład takie coś:


...ale chyba nawet bardziej te monumentalne, stadionowe obrazki w choreografii Speera i Goebbelsa. Dreszcze po krzyżu gwarantowane, chociaż w warstwie werbalnej jeszcze nie aż tak dobitnie powiedziano, co się szykuje. 

(Nawiasem mówiąc, przykład z tym właśnie obrazkiem z Momo podawała prawie dziesięć lat temu na konferencji poświęconej literaturze dziecięcej prelegentka, której teraz nie jestem w stanie zidentyfikować; ale skojarzenie z Giorgio de Chirico jest całkiem moje.)

I co z tego wynika? 

Ano, w utworze literackim można wyróżnić jakiś tekst właściwy, ale nie jest on ograniczony, zamknięty i niezmienny. Nawet jeśli pozornie nie zmodyfikuje się tekstu właściwego (...a już wolę nawet nie patrzeć w stronę problemów przekładu), to zmiany w obrębie paratekstu sporo namieszają. A jest co zmieniać. Cytując Genette'a (1992), w poczet paratekstu zaliczają się:

tytuł, podtytuł, śródtytuł; przedmowy, posłowia, 
wstępy, uwagi od wydawcy itd.; 
noty na marginesie, u dołu strony, na końcu; epigrafy; 
ilustracje; wkładka reklamowa; 
notka na obwolucie lub opasce i wszystkie sygnały dodatkowe, 
pióra autora lub innych osób, tworzących otokę (zmienną) tekstu, 
niekiedy zaś komentarz oficjalny lub półoficjalny, którym czytelnik, 
choćby najbardziej purystyczny i najmniej skłaniający się ku erudycji zewnętrznej, 
nie zawsze potrafi się posługiwać z taką łatwością, 
z jaką chciałby to czynić lub utrzymuje, iż potrafi. 
(s. 320, Palimpsesty. Literatura drugiego stopnia. [w]: H. Markiewicz (red.), Współczesna teoria badań literackich za granicą, t. IV cz. 2. Kraków: Wydawnictwo Literackie)

W tzw. dzisiejszych czasach problem z paratekstem i granicami tekstu właściwego bywa palący, mamy przecież literaturę konwergencyjną w rodzaju Cathy's Book Weismana, Stewarta i Brigg, i możemy sobie np. zadzwonić do bohaterki. Albo nie możemy, bo w lokalizowanym wydaniu polskim istnieje opcja wysłania maila. Mała różnica? duża różnica?